wtorek, 25 grudnia 2012

Przepis na udane Święta

Oto mój przepis na Święta:
- garść wyczekiwania (specjalnie nie użyłam słowa "oczekiwania", bo ludzie z miejsca mylą je z "oczekiwaniami") na KOGOŚ (konieczna forma osobowa), na kogo warto czekać bez wytchnienia i nie liczy się czasu
- bezkresna samotność
- uważność i otwartość małego dziecka, pozbawiona wyobrażeń - tylko czucie
- pies - żeby musieć dotlenić mózg na spacerach i nie pomylić mieszkania z wszechświatem
- czas - wystarczająco długi, by odczuć różnicę pomiędzy dniem codziennym a świątecznym


     Tak gwoli wyjaśnienia - ten blog jest beznadziejnie nieużyteczny i nikt oprócz mnie nie powinien tracić czasu na jego czytanie Dokumentuję tu przeżycia, które dotyczą indywidualnego procesu tracenia rozumu. Mało kto lubi rozprawiać o swoim szaleństwie, a już bez sensu jest kompletnie czytanie o cudzym obłędzie, kiedy w tym czasie nasz własny dopomina się o zauważenie ;)

    Te święta spędziłam inaczej niż zwykło się je spędzać - skromne posiłki, porządkowanie przeplatane z refleksją (jak widać poniżej - dość agresywną) i czytaniem książek. Bez pośpiechu i wyrzutów - zakończone wieczorem, pierwszego dnia świąt zgodnie z kalendarzem tubylców. Efekt przejściowy - pozytywnie rozpruta czaszka, zdziwione spojrzenia wtajemniczonych znajomych i całkowicie zbędne oznaki współczucia, wynikające z lunatycznej schematyczności ich podstawowych procesów myślowych.
     Efekt końcowy - doświadczenie samotności... Rozkosz niespiesznego trwania w czasoprzestrzeni na swój własny, niepodporządkowany niczemu i nikomu sposób, przebłyski zdziwienia oraz świeżość, wydobywająca się ze szczelin podświadomości.

     Niektórzy uważają, że nie ma nic gorszego niż zostać samemu w święta. Wigilia i te wszystkie ckliwe pioseneczki o rodzinnej atmosferze... Ciekawe, że ich autorzy nie uściślili tego terminu i teraz wszystkim się wydaję, że to jest właśnie to. Tylko dlaczego słyszy się tyle narzekań tuż przed i zaraz po owych "magicznych" dniach. Czy słyszeliście kiedyś zadowolonego Polaka tuż po świętach, rozkosznie rozprawiającego o minionych dniach z błogim pokojem w sercu? A może po prostu nie potrafimy rodzinnie wypoczywać. Czas spojrzeć prawdzie w oczy - przeprowadzić prostą ankietę poświąteczną wśród grona swoich znajomych i zorientować się, jak naprawdę wygląda "rodzinna atmosfera świąt" w przeciętnym domu. Nie zapominajcie też dopytać o porządki, kulinaria oraz choinkę. Zapewne okaże się, że stół suto zastawiony, choinka bajecznie upstrzona, a ludzie wkurwieni, marudni i zniechęceni. A Ci, co samotnie spędzali te święta to już w ogóle pewnie ani stołu, ani stroika, ani atmosfery - bo dla kogo niby... Wszystkim potrzebne do wszystkiego oklaski, nikt niczego dla siebie nie robi, choć wszystko robi tylko dlatego, że sam czuje taką potrzebę. Nie lubimy sprzątać na święta, gotować godzinami, leżeć po kolacji z obolałymi brzuchami, jeździć od ciotki do ciotki... Ale to wcale nam nie przeszkadza, by w ten właśnie sposób WYPOCZYWAĆ co roku w święta. Nie ma to jak spożytkowanie wyjątkowych świąt na wyjątkowo uciążliwe czynności. Lepiej już zrobią ci, co wyjadą do Austrii na narty i w ogóle przeoczą urodziny ziomka Jezusa - oni chociaż odpoczną od rutyny świątecznej i przy odrobinie pecha załapią się na jakieś dłuższe L4 ;) Dobrze, że w tym roku nie było śniegu na Wigilię - Polacy mieli na co narzekać, choć gdyby był, to też można by na niego pogrzmieć. Wybaczcie mi, ale po kilku latach znam już na pamięć wszystkie te lamenty i dziwi mnie niezmiernie, że nikt jeszcze nic z tym nie zrobił, nie zmienił niczego, skoro wszystkim to tak straszliwie doskwiera. Zauważyłam jednakże pewną zależność: otóż najbardziej narzekać zdają się te najbrzydsze ropuchy kuchenne, które nie czują się ani piękne, ani potrzebne i choć czasy kapitalizmu zmusiły je do opuszczenia swoich domowych pieczar, ich najważniejszą i najbardziej znienawidzoną misją pozostaje misja utrzymywania ogniska domowego przy względnym życiu. Widać te bardziej zadbane mają krasnoludki na podorędziu, albo po prostu ogólnie bardziej ogarniają temat i oduczyły się smęcić, bo to źle wpływa na linię zmarszczek.

     Tym czasem wracając do samotności... Ze zdziwieniem ją odkryłam tuż u swego boku. Jest jak żona, którą trzeba poznać, dotrzeć się i pokochać na wieczność. Możemy bowiem od niej uciekać, ignorować ją, rozwodzić się z nią, procesować, zagłuszać radiem i co tylko wymyślimy. Jednak nie ma wierniejszej partnerki - do grobowej deski zawsze najbliżej, cierpliwie w naszym cieniu, czekająca na dogodny moment by podjąć niemy dialog. Co prawda zdążyłam się nią jedynie zachłysnąć, dostrzec jej sylwetkę... Wiem jednak chcę poznać się z nią bliżej i że nie będzie to znajomość rodem z bajki o królewnie i księciu. Zauważyłam też, że przeciętny człowiek, idący normalną linią rozwoju nie ma żadnej sposobności, by jej doświadczyć w całej jej okazałości - najpierw rodzina, później szkoła, akademiki i mieszkania studenckie, a na koniec własna rodzina... A samotność. Niektórzy mają jej w nadmiarze - lub też od początku nie wiedzą co z nią zrobić. Inni za nią tęsknią, choć się jej przeraźliwie boją. Jedno jest pewne - zetknięcia z nią nie da się opisać, ponieważ istnieje ona jedynie jako indywidualne, duchowe doświadczenie. Jej obecność pozwoliła mi wychwycić kilka ciekawych sposobów na rozładowanie napięcia emocjonalnego, stosowanych przeze mnie nagminnie na co dzień, kiedy otaczają mnie zewsząd ludzie - GADANIE. Cokolwiek by nie wywołało u mnie poruszenia - natychmiast chcę to wypowiedzieć. Jeśli nie ma nikogo - mówię do siebie - w myślach czy na głos - to bez znaczenia. Zauważyłam też jak ciężko mi się skupić i zauważyć rozproszenie uwagi, gdy tylko ktokolwiek przebywa choćby w drogim pokoju. Kilka iluzorycznych zabezpieczeń, że wszystko pod kontrolą oraz jak bardzo różniłabym się od siebie teraz, gdybym żyła na pustyni. To zadziwiające, ile można dowiedzieć się od pustki i jak mało wie się o sobie, dopóki nie zostaniemy sami ze sobą. Samotność jest jak narzędzie - w rękach dobrego rzemieślnika może tchnąć życie w martwy kawałek materii i złożyć w całość to, co do tej pory wydawało się bezużyteczne.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

     Moja rodzina - kochana. Normalna z zewnątrz - nie myślcie sobie - w wiosce bardzo szanowana i poważana. Znana ze swej zaborczości... Ale jak to Monty Roberts mówi - "Nie ma złych koni. Są tylko konie, które były zbyt wrażliwe." Większość ludzi wychodzi z takiej rodziny i nie narzekają. Przędą dalej pajęczynę wielopokoleniową - nieporozumień i waśni, kwachu i sprzeczności wewnętrznych. Ale urodziła się taka dziwaczka i ciągle marudzi, narzeka, poszukuje, coś zmienia, mówi jakoś dziwnie do ludzi, którzy udają, że chcą zrozumieć. Cóż, po prostu widzę, czym mogłam być, nim mnie zastraszono. Widzę, czym mogliby być moi znajomi, a nie są. Nie doszukuję się winnych - ta lawinowo postępująca moralizatorska degradacja nie ma początku... Bynajmniej jest on dla nas bez znaczenia. Faktem jest, że ktoś zrobił kiedyś im to samo, co oni zrobili nam. Jak nie zrobić tego dzieciom, żonie, zwierzakom i sobie przede wszystkim. Obudzić się! Ha! Jakie to proste... Pozornie, ale system będzie napierać. Nie toleruje niepokornych. Działa jak władza PRL-owska - najpierw pozwala się wybić, żeby potem ukręcić głowę. Ludzie nie lubią dorosłych z energią dziecka, siłą smoka i przebiegłością tygrysa (kto słyszał legendy o nich, wie o jak przerażających tygrysich zbrodniach mówię!). Natychmiast ich obrzucają gradem szturmujących spojrzeń - najczęściej typu: "Wariat jaki, czy co", "Ach ta młodzież - głupie to takie", "Jebany skurwiel", "Co za szmata", "Bezwstydny", "Co się gapisz?" i najczęściej spotykane: "Czyżbym był brudny? A może ciągnę za sobą rolkę papieru toaletowego". Jednak coraz większa część ich znika. Uciekają.... Spłoszeni, rozkojarzeni, nieuważni.... Mało bystrzy, nieczuli i znudzeni życiem, którego nawet nie raczyli poznać. Ja niedawno dopiero poznałam, że "ja" to nie "Ja". Ale jak nie uciekać już dłużej? Ja nie wiem... Brakuje mi odwagi przed nimi, a czasem znowu przed sobą. Szkoda, że gdy zamykałam się w sobie nie było przy mnie takiej pani Róży, co by swoją silną osobą osłoniła delikatny okwiat ego przed zesztywnieniem.
     Normalna rodzina... Co to znaczy w dzisiejszej opinii społecznej - ja Wam powiem - przeprowadzałam liczne ankiety w rozmowach na ten temat. Otóż normalna rodzina:
- zapewnia dzieciom byt materialny
- zaspokaja podstawowe potrzeby psychiczne, niezbędne do przetrwania dziecka (ale nie zbyt wiele, żeby nie zwariowało i nie odłączyło się od kupy.... znaczy się - masy społecznej i spłodziło nam jeszcze wnuki)
- przekazuje tak spreparowaną istotę na dalsze nauki w trybach systemu redukcji... edukacji.... nie, raczej (R)EDUK-a-CJI . Nie mówię tu, że szkoły są złe, ale system nauczania to jak wyrąbanie hektara lasu tropikalnego na opakowania do lalek Barbie - niby jest w tym logika, ale jaka? Normalna:) Powszechnie uprawiana. A więc oddajemy dzieci pod opiekę systemu, służącemu do hodowania wszelakich wypatrzeń charakteru - od wyścigu szczurów, po pozory sprawiedliwości i równości. I tak oto normalne dzieci, w normalnych szkołach, z normalnych rodzin przekazują gloryfikowaną kulturę z rąk do rąk troszeczkę na siłę - po trupkach do celu. System idzie do przodu, więc jest dobrze, nikt się nie stara lepiej niż wczoraj, skoro wydaje mu się, że jest lepiej niż u sąsiada - najpierw w szkole, później w życiu, w pracy... Byleby nie ostatnim, jeśli już nie pierwszym. A jeśli ostatnim to może lepiej wcale, albo byle by blisko kupy. Nikt nie chce lepiej, niż on sam - wczoraj. Rywalizacja bez rozwoju - to jak cywilizacja bez sensu - ale za to normalna ;)
     Przyjrzyjmy się z bliska życiu tej najmniejszej społecznej komórki - jej funkcjonowaniu. Z daleka wydaje niczym komora w plastrze miodu - idealnie przylegająca i spełniająca swoją funkcję. Z bliska jednak wydać pokrywającą ją pleśń i czuć smród stęchlizny. Może jak zwykle troszeczkę ubarwiam, jednak dorastanie  w takiej atmosferze dla małego dziecka to prawdziwy horror - jeśli jest ono dość długo wystarczająco wrażliwe na zastraszonego samego siebie. Jak już mówiłam za M. Roberts'em - nie ma złych koni, są tylko takie, które za wiele przeżyły. Nie wiem, czy inni tak mieli - ja przeżywałam swoje małe horrory każdego dziecięcego dnia. Dla mojej mamy to był okres pomiędzy 30 - 50 rokiem życia. Nawet go dobrze nie pamięta - ach ten czas - leci tak szybciutko... Dla niej jakieś tam 20 lat z życia, dla mnie najważniejsze, na których przyszło mi budować kolejne 40 - jeśli się nie poddam. Ona krzyczy, bo jest zmęczona, istota dziecka kona ze zmęczenia. Szarpanina emocjonalna - świetny środek na spożytkowanie nadmiaru negatywnej energii - może prowadzić do wstrząśnienia emocjonalnego mózgu bezbronnego dziecka, które nie ma dokąd uciec. Dzień po dniu... w obecności niepohamowanych emocjonalnych psychopatów, społecznie akceptowanych, bezmózgich lunatyków, zabijających w swoich dzieciach to, co w nich samych już dawno umarło. Dziecko pod presją zasad przestrzegania ortografii zaczyna się spieszyć w myślach.... zapomina, że myśli samodzielnie. Głos serca zagłuszać zaczynają nieustannie wykrzykiwane w jego kierunku (czasem bezgłośnie - w postaci wyrzutów lub ocen) komunikaty o zasadach ortograficznych - tak dla utrwalenia dobrych nawyków.  Chore , chore... Ale normalne, akceptowane przez matołów różnej maści. Każdy chce być profesorem, nikt jednak nie chce pozostać żywy, obecny na 100% jako Tygrys, Smok i Dziecko.

    Małe przegrane moich rodziców, które pozostawiły na moim dziecięcym sercu głęboką bliznę:

Brak zachwytu...

Nikt się mną nigdy nie zachwycał - chyba że na pokaz przed sąsiadami - tak dla szpanu. Nie do końca to rozumiałam. Całe dorastające życie poszukiwałam przyczyn, bardziej niż sposobu, na nadrobienie owych niedookreślonych braków, które odebrały mi miłość i zachwyt moich najbliższych. W kontaktach z rówieśnikami zawsze gorsza - oni na pewno mieli coś, za co warto było ich kochać... Nie to co ja.
Do czego to doprowadziło w moim życiu: pierwsze "Ochy" i "Achy" na mój widok - podczas przymierzania przed współlokatorkami seksownej bielizny. Lekka obsuwa czasowa, no nie.
Dlaczego: Moi rodzice nie zachwycali się wzajemnie. Po prostu egzystowali pod jednym dachem - jedno obok drugiego.


Agresja...

Jest Ci źle - czujesz się zagrożona, niepewna, atakowana, obserwowana - uderz zawczasu. Nie ucz się - odreagowuj. Broń się. Nie znasz dnia ani godziny - wszędzie może cię dosięgnąć ręka sprawiedliwości.... Ale za co? Dlaczego mnie bijesz? Nie rozumiem, mówiłaś, że mnie kochasz. Jeszcze wczoraj śmiałyśmy się razem, a dziś lękam się o społeczne życie w Twojej obecności. Czy aby na pewno jesteś tą samą matką, która w telewizji uśmiecha się i opiekuńczym spojrzeniem ogarnia swoje beztrosko bawiące się pociechy?
Do czego to doprowadziło: Stłumiłam gniew, bo nie chciałam zostać atakującym. Nie znałam innych sposobów pożytkowania energii złości. Do dziś borykam się z moimi skrótowymi sposobami na wyładowanie nadmiaru energii (włączając w to samookaleczenie i podkładanie głowy pod topór - wszak lepiej mi być ofiarą niż prześladowcą)
Dlaczego: Oni też nie znali, a poza tym byli przecież tacy zajęci... A kto pracuje, ten może sobie pozwolić na więcej... bo nie stać go już na wzrastanie w człowieczeństwie.


Obwinianie

Za wszystko może być winien każdy. Nie ważne, że mama nie uważała, gdy robiła ciasto, ważne, że przez dziecko nie dodała mąki. Winne za to, że z niewyspania mama wydarła na nie ryja. Winne, że nie pomyślało na przód, że bawiąc się w kałuży poplami SPECJALNIE NA ZŁOŚĆ pranie. Winne, że nie nauczyło się samodyscypliny, nie mając nawet przykładu, albo winne, że nie przytakuje rodzicielskim przywarom i stara się samodzielnie dociec prawdy obiektywnej.
Do czego to doprowadziło: Można mnie obwinić o wybuch bomby w Nagasaki, a ja i tak muszę to przyjąć na klatę - Bez dyskusji! - Ulubiony argument normalnego rodzica.
Dlaczego: Oni sami nie wiedzą, dlaczego. Nawet gdy im to unaocznisz - nie zainteresują się, a jutro zapomną, bo mają ważniejsze rzeczy do zrobienia. Są przecież normalniejsi, nie bujają w chmurach, nie dociekają sensu...  Poza tym tyle przeżyli... No kto jak kto, ale w sporze rodzic - dziecko tylko jedna strona może mieć zawsze rację - normalny zjebany rodzic, który się nigdy nie myli, bo nie wypada przed dziećmi się zresetować i poddać myśleniu utarty schemat działania...


Ciągły pośpiech - bez celu - bez duszy - bez sensu


Wszystko na wczoraj, a i tak nigdy nie na czas. Nauczyliście mnie jak śpieszyć się tak bardzo, żeby zapomnieć co, gdzie, po co i dla kogo się robi.
Pokrzyczę, pośpieszę i zdążymy na autobus... ("Oj! No choć szybko, nie rycz mi tu teraz"). Autobus do znienawidzonych teściów - jedziemy do nich na święta ("Ruszaj się, nie mamy czasu"). Żeby się nażreć i na końcu pokłócić ("Widzisz, to wszystko przez ciebie, gdybyś tak nie marudziła... Uch ty...!!). Aby wreszcie się w sobie uspokoić, że w sumie to może to i lepiej, że tak wyszło... I po co ten pośpiech? Po malutkim trupku do celu. Ale w sumie cel nie warty wyruszenia w drogę. Trupki tym czasem ścielą się gęsto. Pomiędzy hipermarketowymi półkami, w drodze do przedszkola, na zajęcia dodatkowe z tańca, przy wieczornej toalecie i porannym śniadaniu. Ale najlepszy jest pośpiech przedświąteczny - ten na chwałę Bogu i dla dobra ogniska domowego.
Do czego to doprowadziło: Nie ma mnie tu, gdzie jestem. Nie potrafię się nie śpieszyć, zorganizować. Nie widzę celu. Nie widzę czekających na mnie ludzi, którym chciałam zrobić przyjemność, bo ponoć są dla mnie ważni. Wrze we mnie tak, że nie widzę przez te opary, po co ja w ogóle biegnę - aż się okaże, że już nie potrafię spacerować jak dawniej.
Dlaczego: Pośpiech otępia. Wszystkim zależy na poganianiu, bo w pośpiechu i braku refleksji jest władza nad kupą i ucieczka przed prawdą o sobie samym.

Słabość, tchórzostwo...

Nawet najwspanialszy orzeł, wychowywany przez głupią kwokę może uwierzyć, że jest kogucikiem. Alchemia duszy mówi, że jeśli chcesz uzyskać złoto, musisz mieć choć odrobinę prawdziwego złota. Jak długo żyję na tym świecie - o mistrzach widziałam tylko filmy i czytałam w książkach. Czasem trudno nie spać pośród lunatyków. Czasem niebezpiecznie jest być silnym pośród słabeuszy. Moja babcia zawsze mawiała: Ludzie potrafią wynieść na piedestał i zniszczyć. Nie wiedziałam, o co jej chodzi, dopóki nie odkryłam drzemiącej we mnie siły, którą tak skrzętnie latami próbowała we mnie stłamsić za cenę mojego wewnętrznego czucia.
Do czego to doprowadziło: Rozdwojenie jaźni na możliwe i dopuszczalne szaleństwo ducha. Słowem jednym - schizofrenia! Kto uważa, że jest zdrowy, ten jest w czarnej dupie - daleko za wariatami.
Dlaczego: W czarnej dupie wszystko jest czarne, a strach ma oczy karzącego rodzica.


Nienawiść...

     Witam serdecznie po dość długiej przerwie.... Koniec z tymi ckliwymi zachwytami nad prostą rzeczywistością. Idą święta i postanowiłam pozwolić sobie na objawienie się w pełni mojej niezdiagnozowanej choroby psychicznej. Oglądaliście "Piękny umysł"? Jeśli nie poczuliście, że to o Was, ciąg dalszy mojego wpisu może Was przerazić, więc lepiej zamknijcie tę stronę czym prędzej. Czytaliście może "Oskara i Różę"? Jeśli tak, to już pewnie wiecie, o czym chcę napisać i też możecie zamknąć tę stronę. Jeśli natomiast widzieliście to wszystko lub też nie, ale macie odwagę lub też bezczelność, by naigrawać się z mojego szaleństwa, które w Was również drzemie, ale objawi się może dopiero na łożu śmierci, lub też strawi niepostrzeżenie i skonacie za młodu w przekonaniu o swojej doskonałej kondycji duchowej.... Nie obchodzi mnie to! Dziś, w dniu świąt, pozwolę sobie na bycie wyjątkowo bezczelnym egoistą.
     Najbardziej rozbraja mnie współczucie, które budzi widok szaleńca... Ale jeszcze głębiej jest strach, że i mnie to się mogło przytrafić. Oj przytrafiło się, i to już dawno temu, przerażającej większości spośród znanych mi ludzi. Nie będę się już kryła z moją niezdiagnozowaną schizofrenią - w końcu zaszczepiło mi ją moje drogie społeczeństwo, a później wyśmiało i kazało ukryć. Mówią mi, że normalność to jest właśnie to, do czego dążą zdrowi ludzie... Tylko, że ja nie znam normalnych i zdrowych jednostek. To w ogóle się nie da ze sobą połączyć - normalność i zdrowie psychiczne. Ale, żeby nie było, że kłamię: oto rozglądam się i widzę tchórzy - dwulicowych i wycofanych do form przetrwalnikowych, postrzeganych przez tłum jako "normalność". Ale szukam dalej, w innych kręgach - schizofreniczni, wyobcowani ze społeczeństwa artyści, nikomu nieprzydatni mędrcy, którzy spragnieni są poklasku i uwagi niczym dziecko, które po raz pierwszy zesrało się do nocnika, nie zaś na dywan w salonie. Ale oczywiście tak skrzętnie zamaskowali swój głód, że obrośli chwałą pośród bardziej pospolitszych postaci głupców. Przykłady szaleństwa można mnożyć... Nie wspomnę tu już o zatroskanych z miłości matkach, które, w imię dobra swoich pociech, szturmują ich bezbronne serca niekończącymi się żalami i pretensjami, że się za mało uczą i nie dają z siebie tyle, co one. O ojcach, którzy zarabiają na chleb, a nie emanują wewnętrzną siłą i dogłębnym zrozumieniem spraw codziennych i niecodziennych. Ot - ludzie potrafią piętnować innych za nieznajomość ortografii, nieestetyczny wygląd, brak celów życiowych, nieporadność organizacyjną, nadmierne żądze.... Omylność ich kryteriów jest nieomylna, ponieważ głupców nie brakuje!! Zwłaszcza głupców, którzy marzą o tym, by wspólną kupą naprzeć i wywierać wpływy na pozostałych głupców. I tak jednoczą się kolejne kupy-głupy i walczą ze sobą w mniej lub bardziej ucywilizowany sposób. Mówiąc "ucywilizowany" mam tu na myśli m. in. wojnę zbrojną, plotki albo skrobanie obelg na ławkach szkolnych. Cała wspaniałość kultury - BZDURA! Trzeba być bardzo nienormalnym, żeby choć ocierać się o normalność. Trzeba mieć odwagę oszaleć, by zaznać smaku równowagi psychicznej....

 Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim Wesołych Świąt, spędzonych w rodzinnej kupie.

sobota, 3 listopada 2012

    Dziś zadzwoniła do mnie mama. Musicie wiedzieć, że nie kłócimy się już tak gwałtownie i porywczo głównie dlatego, że bardzo rzadko się widujemy. Dzwoni więc do mnie i mówi:
- ... Wiesz, że córka naszego sołtysa ponoć leży na hematologii i jest już na wykończeniu. To czwarte stadium raka szyjki macicy - wszędzie przerzuty i poddawana jest radioterapii, ale raczej nie ma już nadziei...
- No cóż...
- Musisz sobie koniecznie zrobić wymaz cytologiczny! Co dwa lata powinno się robić.
- Nie wiem, czy to jest uzasadnione. Spytam się mojego ginekologa.
- Nie pytaj się. Powiedz, żeby Ci dał skierowanie.
- Spokojnie mamo....

     Ta rozmowa miała swój ciąg dalszy, który, jak zresztą i ta część, nie mają większego znaczenia. W każdym bądź razie wyglądało to tak, jakby mama próbowała mnie uchronić przed czyhającym na mnie niebezpieczeństwem, ja zaś starałam jej uzmysłowić, że bardziej od mojej fizycznej śmierci (która może nastąpić w każdej chwili, ale nie musi) powinna się zainteresować swoim lękiem przed nią.
     Zapewne gdy przyjdzie do mnie, ugną mi się kolana pod ciężarem mojego niezrozumienia i niedojrzałości. Nie mówię, że nie zacznę skomleć, nie popadnę w depresje i emocjonalne otępienie. Chcę tylko zaznaczyć, że prawdopodobnie przyjdzie mi umrzeć bez panicznego żalu, że zmarnowałam życie. Pierwsza moja myśl o tej dziewczynie była: "Ciekawe czy żyła najpiękniej jak umiała i była z siebie zadowolona krocząc na przód?" Kto powiedział bowiem, że człowiek ma żyć do emerytury, rodzić zdrowe, szczęśliwe dzieci i mieć przytulny kawałek dachu nad głową? Kto uwarunkował od tych czynników szczęście w tak wielu głowach ludzi, których spotykam na swojej drodze?

     Zawsze tak czułam. W słuchawce zapadła cisza. Szybkie słowo pożegnania, rzucone mi niemal że w twarz i głucha cisza. Rozłączyłam się zdumiona, że rozmowa znowu tak niespodzianie szybko się skończyła. W głowie dźwięczało mi tylko:
 - "Pomyśl o innych" - pełne chaotycznych lęków i bliżej niezidentyfikowanych pragnień, które mogłyby ulec niezaspokojeniu wraz z moją śmiercią. Czyżbyście oczekiwali, że będę martwić się waszym smutkiem w tak doniosłym momencie mojego istnienia, jakim będzie moja śmierć? Nawet wtedy - myślicie jak zwykle  na przód o sobie. Wiem, że to brzmi okrutnie oschle, ale przyznajcie, że chyba mam prawo ostatecznie podejść do mojej śmierci we właściwy dla mnie sposób.  Myślę, że temat śmierci jest dobrym pretekstem, by poruszyć nurtujący mnie odkąd pamiętam temat RELACJI! A więc:

     Droga moja Mamo,
pozwól, że podejmę na tym blogu temat, którego Ty zawsze panicznie unikałaś, odkąd nie dało się mnie już zbyć tanimi tekstami w stylu: "Życia nie znasz. Zobaczymy, jak Ty sobie poradzisz... Nie żebym Ci źle życzyła, ale obyś zobaczyła, jak to jest, i przyznała mi rację, ale wtedy to już będzie na to za późno. Staniesz nad moim grobem i powiesz: "Miałaś rację", ale mi już na nic będą Twoje słowa!" (Swoją drogą - skąd Ty brałaś takie tanie melodramy, Mamo?) Relacje...
     Nie chciałam Ci tego mówić przez telefon, w twarz się nie da - zaraz odchodzisz, coś mówisz do siebie, kompletnie nieobecna, albo wytrzeszczasz te swoje zaślepione obłędem oczy i nie przebierasz w chwytach emocjonalnych, żeby zamknąć usta przeciwnikowi - to jest: mi - najczęściej. Myślisz, że będę rozpaczać po Twojej śmierci, że nie będę mogła powstrzymać łez na myśl... Na myśl o czym? Powiedz mi, moja Mamo, co umrze cennego w moim życiu razem z Tobą? Kilka roześmianych wspomnień jeszcze z lat wczesnego dzieciństwa, miejsce do "wczasowania" psa i twarz, na którą tyle lat patrzyłam - prosty sentyment, przyzwyczajenie. Twarz, której poszlaki odnajduję niechętnie w lustrze - zawsze pełna jakiegoś głupiego, zacietrzewionego gniewu, połączona z mentalnością ofiary, czasem pretendująca do wymuszonego tytułu wszechwładcy. Nie byłabyś prawdopodobnie w stanie zrozumieć, że żadne z tych słów (nareszcie - tak długo i zacięcie o to walczyłam) nie kryje już w sobie ani gniewu, ani żalu "za to, co zrobiłaś", czyli jaka byłaś.
      Dziś już nie krzyczysz, nie bijesz emocjonalnie... Nie masz odwagi - wiem o tym. I tylko dlatego. Nadal chciałabyś mnie pouczać, grać rolę mędrca. Innym znów razem zwracasz się do mnie o siłę, której latami na próżno oczekiwałam od Ciebie. Nie jestem silna. Skądże bym miała czerpać fundamenty mej siły? To, co  wygeneruję sama, nie wystarczy dla nas dwóch. A przecież u Twojego boku obumiera również mój ojciec...
     Mamo, jeśli umrę - co z tego? Nigdy nie rozmawiałyśmy ze sobą szczerze, otwarcie. Całe życie udawałam przed Tobą kogoś, na kogo nie chciałoby Ci się krzyczeć, ale Ty nigdy nie przestawałaś. Nie mówiłam Ci, jak widzę świat, co czuję, bo nie chciałaś tego słuchać. Zawsze miałaś coś ważnego do zrobienia albo wiedziałaś lepiej. Z czasem sama straciłam wiarę w to, co czułam i zapomniałam. Twoje zachowanie upodobniło mnie do marnej kopii Ciebie - choć może jeszcze bardziej zalęknionej i nieporadnej. Kto umrze dla Ciebie, jeśli umrę JA? Osoba, której nakleiłaś etykietkę: córka? Nie znasz mnie. Wiesz, czego się po mnie spodziewać (teoretycznie wszystkiego;), jednak nie wiesz co myślę, czuję, czym się kieruję w życiu. Próbowałam Ci o tym opowiedzieć, ale nie słyszałaś mnie. Wciąż tylko odrzucasz, potępiasz, porównujesz. Nie wspierasz mnie, nie akceptujesz tego, kim jestem i do czego chcę dorastać. Nie siadujemy podczas moich coraz rzadszych powrotów razem przy herbacie lub lampce wina i nie zasłuchujemy się  w siebie. Wciąż mówisz o pieniądzach, wadach taty albo o "niczym". Kto więc umrze dla Ciebie? Kim jestem? Umożliwiałaś mi jedynie ograniczoną ekspresję wewnętrznego bogactwa. To, co znałaś, to była moja zredukowana, stłumiona osobowość.
    Dziś z całych moich sił usiłuję sobie przypomnieć, kim byłam, zanim się podporządkowałam jak umiałam Twojemu zobojętniałemu, agresywnemu niezadowoleniu. Zdumiewam się tym, co w sobie odkrywam i powoli zaczynam rozumieć, że to mogło Cię przerażać i nie byłaś w stanie mi towarzyszyć we współodczuwaniu. Jestem jak pstrąg, który nie wie, gdzie powrócić, aby złożyć jaja. Nie mam domu - miejsca, w którym czułabym się bezgranicznie akceptowana i BEZPIECZNA.
     Mówisz, że to ja muszę się zmienić, bo Ty już dałaś z siebie wszystko. Wszystko, to znaczy co? Pieniądze? Ciasta? Czas? Siły? A co z cierpliwą uwagą? Pełnią akceptacji? Wsparciem w podróży ku nieznanym lądom?
     Tęsknię wciąż, lecz nie za Tobą. Wewnątrz pamiętam wciąż jak piękny był świat, kiedy byłam z dala od Ciebie. Mówiłaś: zrób to lub tamto, a ja czekałam tylko, aż wyjdziesz, bo przy Tobie niczym nie potrafiłam się cieszyć. Kiedy wyjeżdżaliście wszyscy (szkoda, że tak rzadko to robiliście) - moje serce zapalało się i było takie spokojne, choć czujne, by dopełnić należycie powierzonych mi obowiązków. Tak było, ale Ty bałaś się to zauważyć, a ja nie mówiłam Ci o tym, bo wiedziałam, że nic z tym nie zrobisz, tylko znowu mnie zbrukasz. Chciałam wspólnie polepszać nasze relacje, ale Ty znakomicie czułaś się w roli ofiary. Nie chciałam obwiniać, jak Ty, wszystkiego i wszystkich za moje klęski. Chciałam być odpowiedzialna. Dziś czuję się ofiarą samej siebie. Może Ty też tak się czułaś, zanim zaczęłaś winić wszystkich i wszystko dookoła.
     Mówią, że dziecko lubi przyglądać się w oczach mamy. Sposób, w jaki ona na nie patrzy, jest dla niego fundamentem do określenia siebie i budowania poczucia własnej wartości. Ja tylko pamiętam Twoje zalęknione albo wkurwione, błędne spojrzenie. Wydaje mi się, że nigdy nie zobaczyłam siebie w Twoich oczach, bo wszystko czym byłam, świadczyło o Tobie. Jakbym była rozdziałem w Twojej epopei, nie zaś odrębnym natchnieniem, historią, przygodą, która na dobre się rozpoczyna... Może zbyt wiele wymagałam. Może wystarczyłoby, gdybyś zostawiła mnie w spokoju - Ty i Twoja matka. Nienawidziłam tego, co mi robiliście, bo nigdy nie miałam odwagi znienawidzić was obydwie. Chorowałam latami na wrzody, a Wy mówiłyście, że to przez innych, kiedy cały czas zatruwałyście moje jątrzące się emocjonalne rany, podsycałyście lęki... Płakać mi się chce! Dlaczego mi to zrobiłyście? Byłam Smokiem! Czułam, że mogę wszystko. Dziś nie mogę się pozbierać, a pamięć o utraconym raju nie daje mi spokoju we dnie i w nocy.
     Żegnajcie - nigdy nie byliśmy krewnymi. Los rzucił mnie w to gniazdo, licząc na Waszą wyrozumiałość. Utrzymaliście ciało przy życiu, zabijając ducha. Możecie się tłumaczyć swoją zaściankową mentalnością, jednak Wasz brak wrażliwości nie pozwala odbudować więzi, która nigdy nie istniała w pełni. Moje ciało jest już niezależne, a duch nigdy nie spotkał podobnego sobie w tej "rodzinie". Umrę samotnie - tak jak żyłam. Nie utracę wraz z Wami przyjaciół i bratnich dusz, bo nigdy nie wychyliłyście się ze swych skostniałych skorup emocjonalnych.
     Jeśli mówisz więc, że dobrze mi życzysz, Mamo, życz mi, bym ożyła na dobre przed śmiercią. Nie chcę podzielić Twojego losu. Pozwól mi odejść w spokoju i nie czyń już żadnych wyrzutów. Dziękuję za opiekę nad ciałem.



    Wielu ludzi chodzi po mojej ulicy wewnętrznie skostniałych. Poznaję ich po twarzach zastygłych od lat w jakiś charakterystycznych dla siebie i tego świata (Polska) nastroju. Nie pamiętają już o wielobarwnych wewnętrznych ogrodach, które niegdyś chciały zakwitnąć w ich duszach.
    W mojej pracy często stykam się ze śmiercią. Z opowiadań o interakcjach z duchami wnioskuję, że pozostajemy po śmierci bardzo podobni mentalnie do formy zastanej tuż przed śmiercią. Kto w ostatnich chwili swojego istnienia w czaso-przestrzeni doznaje oświecenia i poznania wszechrzeczy, ma więcej szczęścia, niż rozumu. Większość z nas odchodzi jako fryzjerzy, dewoty, marudy, malkontenci, rodzice, pradziadkowie i porządni obywatele... Rozglądnę się dziś ponownie po ulicy i spytam siebie o nich - kim umrą? Kto chciałby być całą wieczność fryzjerem? A jeśli Ty, to życzę Ci, by w kolejnym życiu ktokolwiek miał włosy, abyś nie umarł po raz kolejny, lecz tym razem z nudów. Ktoś będzie chciał być wszystkim. Kto zaś Będzie w momencie śmierci, ten Będzie już zawsze. Śmierć jest ostatecznym sprawdzianem sensu. Bez konsultacji z nią nie obieram żadnego celu. Potrafić umrzeć to wielka sztuka, której nie uczą w szkołach, więc każdy umiera jak umie, często w ogóle się nad tym nie zastanawiając z lęku przed nieuniknionym...
     Umarłam niedługo po tym, jak się urodziłam. Pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam się lękać dorosłego życia. Dwadzieścia dwa lata spędzone w napięciu i nieustającym lęku przed atakiem psychicznym. Nie żyłam w rodzinie, uważanej za patologiczną. Taki tytuł jednak nie jest potrzebny, żeby zabić emocjonalność bezbronnego i nieświadomego stworzenia. Wystarczy się rozejrzeć dookoła - czy ci ludzie pochodzą z patologicznych rodzin? Nie. Gdzie więc ich radość, determinacja i logika? Gdzie siła i ciepło połączone z odpowiedzialnością i niezależnością.
     Wielu z nas urodziło się Włóczykijami, Smokami czy Wojownikami. Jednak kiedy patrzę dookoła, nie znajduję żadnych żywych stworzeń tego pokroju. A i we mnie coś zamiera... Cząstka, która do niedawna jeszcze pomagała mi odróżnić siebie od mojego biurka i plotkującej koleżanki z podwórka. Dziś obserwuję mnogość emocji w świecie filmów, gdyż w życiu spotykam ciągle w kółko jedne i te same: żale, pretensje, bezradności i żałosne intrygi w kiepskim stylu. Zewsząd bije nijakość i bezpłciowość, ale co gorsza - nienaturalna, wyhodowana na gruncie stłumienia. Martwi rodzice zabijają swoje dzieci w imię kształtowania na cywilizowanego człowieka. Czasami myślę sobie, że wolałabym być osamotniona w moich wczesnych latach dzieciństwa, gdyż nie pokonała mnie drętwość moich współtowarzyszy, ale presja, jaką wywierano na mnie, by zredukować moją ekspresję. Była ona ogromna i nieustanna. Poddałam się jej, by przetrwać. Teraz zaczynam rozumieć, że to był początek końca. Chwilowe wytchnienie, jakie dawały mi kontakty z przyrodą sprawiły, że nie potrafię odnaleźć ukojenia nigdzie indziej, jak tylko w objęciach natury. Ale nawet tam zabieram ze sobą wciąż obecnego we mnie kata - na wzór tych, którzy tłamsili moje pąkujące "Ja".
     Czy powstanę? Czy wyruszę raz jeszcze na poszukiwania utraconego raju? Wiem doskonale, że nie jest nim miejsce na ziemi, lecz ziemia staje się rajem, gdy odnajdziemy harmonię pośród wewnętrznych wojen i konfliktów, ukształtowanych  w nas na wzór otaczających nas we wczesnym dzieciństwie "umarlaków".

sobota, 20 października 2012

     Ostatnio przybył do mnie Pan Smutek. Przywitałam go z ogromnym entuzjazmem, gdyż już bardzo dawno się nie widzieliśmy. Tak dawno, że zaczęłam mu mówić na "Pan". Kiedyś byliśmy nieodłącznymi druhami na mojej życiowej drodze, jednak od dłuższego czasu słuch o nim zaginął. Zastanawiałam się, co się z nim mogło stać? Wyjechał w odległe miejsce? Nie możliwe, gdyż widywałam go często na ulicy: na twarzach przechodniów (tych, którym nie pozwalał zapomnieć, że żyją). Gościł też u mojej współlokatorki, pijając z nią regularnie poranną kawę, albo zasiadając do obiadu. W pracy na twarzach pacjentów i ich rodzin, żegnających się na zawsze lub też godzących się z utratą zdrowia, świadomości i związanych z tym możliwości. My jednak dwoje mijaliśmy się bez słowa, jakby zupełnie obcy sobie. Syty głodnego nie zrozumie, ale czy można zapomnieć o głodzie, który niegdyś doprowadził cię na skraj wycieńczenia? A może to ja go do siebie nie dopuszczałam, a on widząc moją niechęć, nie utrudniał mi wymazania siebie z pamięci...
     Nie widywaliśmy się nawet w snach. To bardzo dziwne, gdyż uwielbiałam go przez długie, długie lata mojego dorastania i nie wyobrażałam sobie szczęśliwego życia bez domieszki smutku. Byłam zagorzałą fanką historii bez happy endu i marzeń porzuconych w imię zasad, dając w ten sposób cierpki smak zwycięstwa nad samym sobą. Tak wyobrażałam sobie swoje życie, aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Tak diametralnie, że odwróciłam moją twarz w stronę słońca i nie widziałam sensu oglądania się za siebie. Czasem miewałam gorsze dni, ale winnym temu był wstyd. Nawet śmierć nie wydawała mi się okazją do wspólnego spotkania.



     Długo nie było Cię u mnie w domu, mój drogi Przyjacielu z dawnych lat. To nie dlatego, że Cię znienawidziłam - wiesz przecież, że nie. Po prostu nie czułam, że chcę Cię znowu ujrzeć i poczuć przy moim boku. Myślałam czasem o Tobie, a właściwie o nas - jak dobrze nam było. Nie potrafiłam jednak przypomnieć sobie dlaczego. Przyzwyczaiłam się myśleć o tamtych czasach jak o burzy hormonów oraz niemożności wzniesienia się ponad mentalność ofiary i niekorzystne warunki zewnętrzne. Pamiętam jeden z naszych wspólnych ostatnich spacerów pośród oszronionych drzew i pól w rytm płyty zespołu Hurts. To były jedne z najmilszych chwil mojego życia, jak z resztą wiele innych, spędzonych wspólnie z Tobą. Nie pamiętam od kiedy tak się polubiliśmy, ale to nigdy nie miało znaczenia. Lubiłam patrzeć w gwiazdy i trzymać Cię za rękę, albo kiedy przychodziłeś ze swoją siostrą - Tęsknotą i razem przemierzaliśmy polne i leśne dróżki. Te spacery zdawały się nie mieć końca i były dla mnie słodyczą, poprawiającą smak gorzkiej codzienności.
    Dziś jednak nic już nie smakuje tak jak kiedyś. W moim sercu minęła ospała, majestatyczna zima, spowijająca głuchą ciszą zagubione, zmarznięte dziecię. Świat wewnętrzny rozkwita symfonią barw i zapachów, a ja nie mogę się czasem powstrzymać od śmiechu na środku opustoszałej (lub też nie) ulicy. "Oszalałam" - myślę sobie i nie rozumiem, dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że to może być takie przyjemne! Czegoś mi jednak brakowało w tym wszystkim. Już od dawna czułam się niepełna, a nawet pusta pośród całego tego przepychu i niekończącego się urozmaicenia. Nie zamieniłabym żadnego dnia na inny, ani też nie zazdrościłam od dawna, nie mając ku temu powodów. (Dziwiło mnie to, gdyż wcześniej znajdywałam ich pod dostatkiem.)
     Nie mogłam jednak na dobre pożegnać się ze wspomnieniami wspólnie spędzonych chwil i często powracałam z ciekawością do przeszłości. Kiedy to odległe kępy drzew zdawały się zwodzić zmysły czymś, co poruszało fundamenty mojego jestestwa w tak przyjemnie melancholijny sposób. Brakowało mi Ciebie! Kiedyś nawet usłyszałam Twoje kroki na schodach i myślałam, że wstąpisz do mnie po drodze, ale nikt nie zapukał. Stałeś pod drzwiami i czekałeś aż się otworzą - niby przypadkiem. Wiedziałeś, że czuję obecność, ale Twoja wrażliwość nie pozwalała się narzucać. Kiedy innym znów razem zobaczyłeś, jak odrywam się od rzeczywistości i popadam w obłęd doświadczania, podałeś mi rękę i to było to.... Czas stanął w miejscu! Chwyciłam ją najpierw nieśmiało i niby na przywitanie. Podniosłam wzrok i wiedziałam, że nie potrzebnie się okłamuję, zamiast rzucić się w ramiona dawno niewidzianego Przyjaciela. Nie byłam do końca świadoma, jak bardzo tęskniłam za Tobą. Od tamtej pory wiedziałam już, że będziemy się częściej widywać pod osłoną nocy - niczym niezaakceptowani kochankowie. Szliśmy razem oświetlonymi ulicami pięknego miasta w niedzielny poranek, jeszcze przed radosnym wschodem, który porwałby Cię ze sobą. Płakałam cichutko - jak bezbronne dziecko - i zrozumiałam, że już nigdy nie będzie jak dawniej.
      Nie muszę się już bać, że nasza miłość mnie zabije! Pragnę tej śmierci już od dawna. Wypalenia do cna wszystkich niepotrzebnych naleciałości, które zmieniały Twoją obecność w ciężki ponad moje siły głaz, przygniatający na stałe do ziemi. Teraz możemy razem wzlatywać i opadać. Już nigdy nie ujrzę Ciebie jako zagrażającej szczęściu rozpaczy lub zniewalającej powinności wobec rzeczywistości. Mówią, że poeci zawsze umierają samotnie... Jednak nigdy nie rozumiałam do końca znaczenia tych słów, gdyż samotność poety to w istocie bezgraniczna bliskość. Bez niej nigdy nie zrodzi się prawdziwa miłość, scalająca wszystkie galaktyki w jeden bezkresny wszechświat....

     Przyszedłeś ostatnio do mojego łóżka pod osłoną nocy, kiedy wszyscy byli już dawno pogrążeni we własnych snach, ale ja nie rozpoznałam Cię. Myślałam o kimś, kim zdawałeś się być przez chwilę. Myślałam, że należę do kogoś, kogo już dawno przy mnie nie ma i znowu straciłam orientację. Sen odszedł w niepamięć, a ja próbowałam zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wszystkie moje wysiłki zdawały się jednak bardziej odciągać mnie od prawdy, niż ją odsłaniać. To był głód, ten sam co wtedy na ulicy, ale nie widziałam już Twoich oczu. Czułam tylko dotyk - nieznany mi do tej pory w spotkaniu z sobą, zagarniający wszystko dla siebie z możliwością sprzeciwu, którego jednak nie było. Pomyliłam Cię z człowiekiem, a przecież Ty nigdy nie byłeś jednym z nas. Rozejrzałam się uważnie - nikogo nie było, ktoś jednak przyszedł. Popadłam w senne otępienie, ale nie był to sen. Gdy po godzinie ocknęłam się, pozostał mi jedynie Twój zapach - rozkoszna woń pełna znanej mi od dawna melancholii. "A więc tak to wygląda w obłąkanym umyśle" - pomyślałam sobie. Ze smutkiem spojrzałam w lustro i ujrzałam od zawsze niewystarczającą, samotną twarz, która nigdy nie kojarzyła mi się z siłą. Odwróciłam z niesmakiem wzrok i zapadłam się w poczuciu bezsilnej samotności. Zawsze ta gorsza, odrzucona, a  jednak... Nie mając odwagi skończyć ze sobą, podejmuję znów walkę o powrót do wewnętrznej twierdzy. Nie pozostanę wygnańcem, wiem już bowiem, że płynie w moich żyłach krew smoka.

     Wiesz, że nie raz, kiedy spotykaliśmy się przypadkiem (?) na ulicy, próbowałam zaprosić Cię na herbatę. To jednak nie było możliwe. Nim dotarliśmy do drzwi mojej klatki, Twoja twarz wykrzywiała się grymasem gniewu i już nie byłeś taki, jakiego chciałam gościć przez resztę wieczoru. Wchodziłam więc przez drzwi frontowe mieszkania sama, pełna złości i rezygnacji z powodu Twojej odmowy. W głębi jednak wiedziałam, że to ja nie potrafiłam przemknąć z Tobą obojętnie obok skupionych na mnie spojrzeń pełnych oczekiwań. Nie potrafiłam Cię obronić, choć Ty nigdy nie potrzebowałeś mojej pomocy. Siadywałam wtedy pośród domowników i czekałam, aż usną - wyjdą z przestrzeni mojego serca i pozostawią miejsce dla Ciebie, abyś mógł nonszalancko rozgościć się i wypić ze mną nocną herbatę. Wczoraj nie pozostawiłam Cię pod drzwiami lecz, jak gdyby nigdy nic, weszliśmy razem do mojego studenckiego mieszkanka. Widziałam zapraszające, nienagabujące spojrzenie współlokatora, ale udawałam, że nikogo poza Tobą nie ma dla mnie w tym mieszkaniu. Jednak jak to bywa w moim życiu - wszechświat pisze własne scenariusze, odkrywając przede mną chytrze nowe wymiary znanych mi do tej pory zjawisk. Zostawiłam Cię na chwilę w pokoju, by już nigdy nie powrócić taką jak dawniej, ubogą w definicje Ciebie. Zobaczyłam "Troję" oraz smutne smoki. Zrozumiałam, choć nie wiem co. Wyszłam przed końcem, gdyż uwielbiam przerywać opowieści w trakcie ich trwania i spekulować samodzielnie o możliwych opcjach rozwoju akcji i zakończeniach. Jedno tylko dotarło do mnie po spojrzeniu w lustro - tylko prawdziwe smoki nie kryją swojego smutku, gdyż jest on jak kolejny ich żywioł. Nie ma zaś słabości większej ponad stłumienie serca w imię służby logice wojennej! Gwałt na własnej naturze niesie zaś ze sobą trudne do przywidzenia bolesne skutki, których dźwiganie jest o wiele gorsze niż śmierć.
   

     Dziś siadam w kuchni i w radosnym uniesieniu wyczekuję Twojego nadejścia. Już nie na cmentarzu - jak dawniej. Przyprowadź swoich krewnych, jeśli chcesz! Miejsca wystarczy dla wszystkich. Zwłaszcza swoją siostrę, której zew brzmi wciąż żywo w mojej pamięci. Rozmawiaj ze mną, śmiej się i graj. Dopijemy herbatę i pójdziemy znowu na spacer. Pokażę Ci "Sekwanę" i "Tajemniczy Ogród" - brakuje tam tylko Ciebie i mnie, zasłuchanych w śpiew Ducha.


Pozdrawiam Cię i zapraszam na spacer oraz herbatę o każdej porze dnia i nocy.

Od zawsze Twoja - miłująca bezdroża Włóczykijka

czwartek, 18 października 2012

- Kiedyś to było życie... - Babcia nieustannie porównywała szarą rzeczywistość chwili obecnej z sielanką minionych lat. 
- Dlaczego kiedyś było lepiej? - pytałam nieustannie, nie mogąc się pogodzić z faktem, że przyszło mi urodzić się i wychowywać w gorszych czasach.
- Ludzie byli inni, było więcej czasu i pieniędzy... (to nic, że w sklepach na półkach pustka, wszystko na kartki i ciężko się fizycznie pracowało...) Dziadek przychodził z pracy i szliśmy do sadu położyć się na kocu...
- A teraz nie można tak zrobić? Właśnie - dlaczego nie chodzimy do sadu razem poleżeć? Zróbmy coś, żeby było tak pięknie, jak kiedyś!
- Teraz to już nie to samo. Czas leci jakoś szybciej (naprawdę wierzyłam, że kiedyś minuta trwała dzisiejsze trzy), wszyscy zabiegani.
-  No to zróbmy coś, żebyśmy nie byli. Przecież wiedząc o tym, możemy coś zmienić, ale co?

    Czytałam bardzo chętnie książki, ale nie w stylu "Awantury o Basię", tylko o powstaniu Spartakusa, sierotce Marysi i wszystkie te, z których przebijał klimat wiejskiej przyrody na tle zmieniających się pór roku. Opisy sprzed lat niczym się nie różniły od tego, co widziałam po wyjściu na moje podwórko. No może krasnoludki nie miały już tyle miejsc, by się w nich chować, ale jeszcze kilka zakamarków pozostało. Zmurszałe, pochylone płoty - kto dziś zauważy w nich osobliwy urok. Mówią o nich "stare", "dziadostwo" i wymieniają na nowe z Ikei, pomalowane na jakiś odcinający się od krajobrazu kolor. Kto dał pierwszeństwo czystej barwie przed poszarzałym drewnem, pokrytym od północy zielonym nalotem?
    Rozmawiałam o tym niedawno z sąsiadką - kobieta około 60 lat - spokojna i troszeczkę zaniedbana. Ona oczyszczała marchewki z resztek ziemi na jesień, ja zaś czochrałam mojego wielkiego, rasowego psiaka. Za nią w tle - stara zagroda, chyląca się ku upadkowi i obrośnięty dzikim bzem obornik z czasów PRL-u. Zaparło mi dech.
- To widok z mojego dzieciństwa. Proszę spojrzeć jaki urok ma ta zagroda. Może jest i stara, ale jaka klimatyczna? Nie przypomina Pani czasów, kiedy ludzie nie przejmowali się tak bardzo perfekcyjnym wyglądem swojego gospodarstwa, ale wspólnymi siłami pracowali w obejściu, czerpiąc z tego przyjemność wspólnych trudów i kontaktu z naturą.
 - No może i tak... Ja jednak pamiętam pierwszy taki zadbany dom w pobliskim miasteczku - z podjazdem zmywanym codziennie wodą z węża i idealnie przystrzyżonym trawnikiem. Zawsze przystawałam i kilka minut napawałam się jego widokiem.
- Rozumiem to. Znam jednak te podwrocławskie wioski, na których takie wycackane domki to norma, ale wokół nich nikt już nie uwija się z pasją. Ludzie tylko dbają o wygląd, żeby nie być gorszym od sąsiada, którego nawet nie znają. To tak jak z psami. Kupują coraz droższe, wymyślniejsze rasy, ale nikt z nimi już nie spaceruje po polach. Natomiast zwykły kundel to obciach. A przecież w posiadaniu psa od rasy ważniejsza jest chyba relacja z tym stworzeniem. Jednak wielu nie dostrzega już chyba tego aspektu. Tutaj na wiosce znowuż to uwiązują je przy budzie i traktują jak dzwonki do drzwi, działające na resztki obiadowe. To druga skrajność.
- Masz rację, ale nie wielu ludzi widzi to tak jak ty...

    Właśnie zaczyna to do mnie docierać. Zapadam się  w sobie i dostrzegam, że szczęście cały czas umykało i umyka ludziom nie dlatego, że ich na coś nie stać lub też minęły czasy dostatku. Sami nie wiedzą do końca co im umknęło po drodze. Może nie pamiętają, jak można się cieszyć kijem znalezionym w przydrożnym rowie, a może uważają taką radość za zbyt dziecinną, by się nią napawać. Powaga i look zdobyte kosztem dziecięcej ciekawości i otwartości - i nikt nie pyta sam siebie, czy warto było.

    Na studiach lubiłam przeprowadzać podręczne ankiety. Chodziłam i pytałam wszystkie moje koleżanki, jakie jest największe marzenie ich życia, ale takie tylko dla siebie samej.
- Znaleźć męża i założyć rodzinę - To było nawet nie 99%, ale 100% odpowiedzi. Myślałam sobie: "Nie zrozumieli mnie" i precyzowałam pytanie:
- Ale wiesz, chodzi mi o takie marzenie dotyczące tylko Ciebie. Przecież nie masz pewności, że spotkasz kogoś, z kim zechcesz założyć ową rodzinę. Możesz jednak już dziś mieć jakieś marzenie, do którego sama sukcesywnie będziesz dążyć. Masz takie? - wyraz zakłopotania na twarzy moich rozmówczyń mówił sam za siebie. Szybko odpuściłam sobie to pytanie, gdyż odpowiedzi na nie dotyczyły zawsze upragnionej rodziny (nawet bez męża - a co tam!).


     Dziś spaceruję po wielkim zatłoczonym mieście. Obserwuję trawę, wyzierającą spomiędzy płyt chodnikowych i uczę się od niej umiejętności wzrastania w każdych warunkach bez słowa skargi - ze wszystkich swych witalnych sił. Spoglądam na krzaki okalające podokienne trawniczki - zwraca moją uwagę fakt, że żaden liść nie rośnie od niechcenia - pro forma - bo każdy krzak chce wyglądać jak krzak. Nie jest też tak, że wszystkie liście rosną tak sobie tylko po to tylko, by na ich tle wyrosło kilka wspaniałych, dogłębnie przemyślanych i zachwycających przechodniów liści czy kwiatów. Każdy liść - nawet ten zmasakrowany kosiarką do krzaków albo obsikiwany przez wszystkie okoliczne psy - jest równie wspaniały na miarę swoich możliwości. Jeśli odpada - takie są prawa natury. Nie zaś dlatego, że nie był celem sam w sobie. I pytam się siebie, dlaczego ja czułam się niegdyś jak tło? Dlaczego wydawało mi się, że role pierwszoplanowe są tylko dla liderów? Czułam, że albo jest się superbohaterem, albo nikim ważnym i na pewno smutnym... Dziwna to była mentalność. Na szczęście wyleczyłam się z niej. Już rozumiem, że nawet, jeśli czasy, w których żyję są trudniejsze, a miasto pragnie rozerwać moją uwagę na strzępy i zaprzepaścić skrawki skupienia wewnętrznego - mam szansę być wciąż bardziej i bardziej i nic nie jest w stanie mi w tym przeszkodzić. Natomiast niesprzyjające warunki mogą co najwyżej opóźnić ostateczne odrodzenie, wzmacniając i naprężając przy okazji moją siłę woli do granic wytrzymałości! Niczym kręgosłup geparda w pogoni za ofiarą - tym bardziej pożądaną, im większy głód pchną go do pościgu. Konsumpcja nigdy nie da tego, co daje zdobywanie, obmyślanie strategii podboju oraz oblężenie... I nie mówię tu o zewnętrznych zdobyczach, ale o wewnętrznej twierdzy, w której spodziewam się znaleźć niespodziane i zasmakować prawdziwej bliskości z własną istotą.

czwartek, 11 października 2012

Czy pamiętasz?

     Nie wiem jak Ty, Czytelniku, ale ja pamiętam.... Jak wychodziłam jesienią do szkoły (kiedy się nie spieszyłam) i zamykając za sobą bramkę podwórka rzuciłam okiem na oszronione pajęczyny. Szelest różnobarwnych liści i zmienną ich fakturę oraz dźwięki, jakie wydawały pod moimi stopami. Zbierane do wiaderek żołędzie i dźwięk, jaki wydawały wpadając najpierw na puste dno, a później do coraz pełniejszych pojemników. Oczyszczony z resztek warzyw ogródek, który pachniał świeżo zruszaną ziemią. Wykopki ziemniaków - bułkę z serem popijaną kawą zbożową z termosu o rączce do złudzenia przypominającą ogromny plaster gumy do żucia. Wschody i zachody.... Niekończące się przedstawienie, którego byłam wiernym widzem, choć nie pamiętałam, skąd mogłabym mieć bilet, upoważniający mnie do współweselenia się z ptakami i kociakami tym cudownym czasem. Radość z chodzenia po pierwszych zmrożonych kałużach i znienawidzone przeze mnie już w zerówce korale z owoców dzikiej róży. Łe...
     Potem nastawała zima, a wraz z nią śnieg, zapowiadający Boże Narodzenie. To moje nigdy nawet nie przypominało tych z opowiadań z książki naszej katechetki, gdzie niesforne dzieci i impulsywni rodzice zawsze na czas dochodzili do błyskotliwych wniosków i od ręki wprowadzali w życie niezbędne postanowienia. Jednak w tym niezrozumiałym świecie dorosłych zawsze pozostawała przestrzeń, gdzie byłam tylko ja i moje Boże Narodzenie - zawsze takie magiczne i urokliwe, że nie mogłam się go doczekać, choć wiedziałam, że nie da się uniknąć corocznych zamieszek rodzinnych, krzyków, pretensji i udowadniania win.
      W moim Bożym Narodzeniu kolędnicy odgrywali ważną rolę. Tak nielubiani przez krewnych - przychodzący znienacka i znikający w mroku, niczym w opowieściach wigilijnych. Czymże były świąteczne filmy w porównaniu z życiem, jakie musieli wieść owi tajemniczy śpiewający wędrowcy pośród mrozu i śniegu. Zastanawiałam się, jak ciepłe musieli mieć serca, gdy opuszczali zastygłe, nieco zmurszałe już od obżarstwa atmosfery ogrzanych drewnem chałup - niestrudzenie jedną po drugiej - odchodząc z uśmiechem na twarzy i ciastkami w ręku. Wyobrażałam sobie, że nie mają domów i są dobrymi duchami, roznoszącymi w podzięce za symboliczne grosze bezcenne błogosławieństwo dla mieszkańców - nawet tych, którzy udawali, że nikogo nie ma w domu.
    Sylwester: Nie rozumiałam po co ludzie świętują Nowy Rok, skoro nie było żadnych napisów końcowych, ani czołówki nowego odcinka na wzór "Dynastii" czy "Mody na Sukces". Ale nawet w telewizji o niczym innym się nie mówiło - postanowienia, zmiany, ulepszenia... Nie bawiła mnie ta impreza ogólnoświatowa, ale fajerwerki były fajne. Przywoływały mi na myśl bal, na który tak śpieszył się Kopciuszek. Gdy jednak ujrzałam z bliska tych pianych ludzi i poczułam, że może to być ostatni wieczór mojego życia, pośród petard i ogromnych rac, wybuchających zewsząd między podekscytowanymi czymś ludźmi, zdecydowałam, że sztuczne ognie najlepiej wyglądają z perspektywy zawianych śniegiem głuchych pól. 
     Wielkie bałwany, powstające na naszym ogródku - największe na świecie! Z marchewką, którą dziadek pomagał nam wetknąć w najwyższą kulę oraz garnek po wodzie dla kur, zawieszony na szczycie... Może nie wyglądał jak z pocztówki, ale na pewno budził równie wielki podziw w moich oczach.


   Kiedy zaś wschodziło wiosenne słońce nastawała nowa era w całym moim dziecięcym wszechświecie. Zapach palonych liści i wioska spowita gęstym, leniwie zalegającym dymem już zawsze będą przyspieszać bicie mojego serca. Gołębie tłukące się w koronach pobliskich dębów i pies swoim szczekaniem oznajmiający sąsiada, który przyszedł pożyczyć drabinę. Oto odgłosy mojego dzieciństwa. Kukułka, której echo niosło się po wsi - tęskniłam za nią i oczekiwałam co roku bardziej niecierpliwie, niż Mikołaja. Sarny przemykające pomiędzy polami i wypasające się pośród pól stada białych łabędzi oraz pierwsze żurawie majestatycznie unoszące się nad stawami.... Teraz, gdy tak sobie o nich myślę, już rozumiem, dlaczego odgrywały tak istotną rolę we wschodniej kulturze. Te ptaki mają w sobie coś fascynującego i pociągającego. Gracja, z jaką się poruszają zapewne mogła być inspiracją do wymyślenie stylu walki....
   Wszystko w tamtych minionych latach było takie przepyszne i wystarczające. Kiedy chodziliśmy z dziadkiem na ślimaki, a ten rzucał mi je z krzaków prosto pod pajęczyny, rozpięte pomiędzy poschniętymi badylami. Na samym środku "wypoczywały" dumnie dorodne krzyżaki, a dziadek śmiał się zaczepnie ze mnie, która omijałam skrzętnie każdą z nich, by wielkie włochate paskudztwo nie przykleiło się do mnie. Nie byliśmy wrogami - po prostu unikałam spotkania pierwszego stopnia z tymi istotami, za to z ciekawością im się przyglądałam z bezpiecznego dystansu. Życie było ciekawsze od bajek, a filmy stanowiły zaledwie blade odzwierciedlenie tego, co czekało mnie o wschodzie dnia następnego. Kiedy wieczorem słowiki rozśpiewywały się w krzakach za ogródkami, coś we mnie umierało w błogim oczarowaniu. Kochałam te chwile. Albo kiedy skowronki ćwierkały na polach porośniętych młodym zbożem. Tyle razy można było "umrzeć" w ciągu jednego dnia z powodu rzeczy, które nic nie kosztowały. Po prostu działy się wokół.

     Kiedy jechałam rowerem do babci, a letni pył żniw rozpraszał promienie zachodzącego już niemal słońca... Zaduch i kąpiele w zimnej rzece - jeszcze tylko w majtkach, bo przecież miało się kilka latek. Takiemu brzdącowi wszystko przystoi poza domem. Lody i upał. Upał i lody. Kochało się upał, bo był pretekstem do jedzenia lodów, które jadło się z rozkoszą i celebrowało ten najważniejszy posiłek dnia! Nikt nie liczył kalorii i nie oczekiwał spadku glikemii. Z dziadkiem łowiliśmy worek rzęsy, a kaczki "zabijały" się o nią prześmiesznie, depcząc się i niezdarnie wywijając swoimi ciężkimi głowami na zbyt długich szyjach. Wydawało się, że można stać się wszystkim, jak się dorośnie, ale to, kim się było w zupełności na tą chwilę wystarczało. Bieganie na boso po trawie i dziecięca noga, skaleczona szkłem - nie dziwiła jeszcze tak bardzo, jak dziś. Zupa z trawy dla kurczaczków i pies karmiony łyżeczką. Kto tracił czas, ten tracił, ale ja... Zawsze było coś do zrobienia! Te piosenki o dzieciach, które się nudzą podczas deszczu to chyba miastowi wymyślali. Na wsi deszcz był bowiem (z mojego punktu widzenia) równie fascynujący, jak zorza polarna dla Europejczyka. I te dżdżownice na asfalcie, o których wiele lat myślałam, że ktoś je złośliwie porozrzucał, pozostawiając na pewną śmierć. 
     I tylko czasem marzyłam ,że potrafię latać, a raczej wznieść się ponad to, co dorośli nazywają życiem. Książki o lepszym świecie nie były dla mnie fikcją. Ja czułam, że życie jest wspaniałe i nie rozumiałam narzekań bliskich i ich wrogości do świata. Życie wydawało się obiecujące i pełne możliwości. Czy oni tego nie czuli, czy też może specjalnie zapomnieli już o tym, żeby nie tęsknić, nie szukać - z czystym sumieniem, że osiągnęli już maksimum swoich możliwości i wiodą "udane" życie.

     Chciałam tak żyć już do końca - po swojemu, choć nikt by tego nie rozumiał. Niestety zbyt często sugerowano mi, że radość jest nie na miejscu, że trzeba się zachowywać inaczej niż mama i tata w domu, że mylę się po raz n-ty i to pozwala wszystkim patrzeć się na mnie jak na głupka. Kto wie, może zawsze nim byłam... Wierzyłam, że uda się nam pójść na kompromis... Mi, rodzinie i społeczeństwu, które było sędzią i głównym punktem odniesienia. Niestety dość szybko okazało się, że tylko ja muszę iść na ustępstwa - jedno po drugim. Zrezygnować z wielu radości mojego życia - śmiechu na ulicy, śpiewaniu na całe gardło, tanecznego kroku a nawet modlitwy podczas drogi do przedszkola. Nie można się wiercić w Kościele, bo CIEKAWOŚĆ to pierwszy stopień do piekła. Nie interesuj się - słuchaj i nasiąkaj. Nie musisz wiedzieć w co gramy - musisz tylko stać się bardziej nieszczęśliwa, a wtedy ty również rozpoczniesz grę... Z czasem na śmierć i życie! Tak jak mama, babcia.... Bo takie jest życie, ale ty nic o tym nie możesz wiedzieć, bo jesteś małym, głupim, nierozumnym stworzeniem, nad którym mamy władzę i nie zawahamy się jej użyć. Doprowadzimy cię do płaczu - i to wielokrotnie - jeśli będziesz stawiać opór, aż wreszcie ulegniesz. Lepiej więc będzie dla ciebie, gdy z miejsca się poddasz....
     Dziś nienawidzę.... ale dlaczego siebie? Nie rozumiem jak oni to zrobili. Kochałam mój mały, być może głupi świat. Ale wykurzono mnie z niego, niczym mysz z nory... Nie, raczej porównałabym to do przedwczesnego porodu. Czy to oznacz, że jako wcześniak, już zawsze będę się odznaczać upośledzoną odpornością i niepełnym rozkwitem mojego istnienia? Nie potrafię odzyskać wewnętrznego azylu, nie ma też opcji powrotu do czasów z tamtych lat. A pamięć o tym, co było i mogło we mnie trwać doprowadza mnie do łez. W imię czego robi się to milionom innych dzieci? Takie emocjonalne obrzezanie. Tylko po co? Po co nam wasze ambicje, definicje sukcesu... Sorry, ale wydaje mi się, że większa część Was, dorosłych, gówno wie o życiu szczęśliwym. Zresztą - widać to po tym, co zwykliście nazywać życiem - moim zdaniem nie jest warte kiwnięcia palcem w bucie! Jednak za pośrednictwem jakiś czarów właśnie do tego dążę. Przeklęta chwila, w której zatraciłam wewnętrzny kompas i posłuchałam wątpliwych autorytetów. Dziś już widzę, że byli to w większości autorytarni uciekinierzy, niespełnieni i zalęknieni. Oddajcie mi władzę nad sterem! Nie chcę się już dłużej dusić pod powierzchnią. Chcę znowu pochłaniać bez uprzedzeń i osądów. Zrezygnować z wiedzy i być może częściowej skuteczności na rzecz zjednoczenia z chwilą! 

Myślisz sobie, że żyję mrzonką. Być może jestem szalona, ale wiem, że ta biochemia z lat dziecięcych jest do przywrócenia. Czasem przebłyskuje w moim spojrzeniu, napawając mnie nadzieją, że wciąż jestem do niej zdolna. Powrócę - jestem tego pewna! Mam to obiecane: "szukajcie, a znajdziecie, proście, a będzie wam dane, pukajcie, a otworzą wam". Od lat dobijam się do wrót mojego wewnętrznego świata, który kazano mi zatrzasnąć, zanim potrafiłam się sama obronić przed napastliwymi uwagami zagubionych doradców. Gdy czasem tam wchodzę, czuję, że kocham, nawet gdy jest mi smutno. Znacie w sobie takie miejsce, gdzie smutek jest pocieszeniem ze względu na swoją rzeczywistą naturę. Nie ma tam rozpaczy i szalonej euforii - króluje harmonia i płynna amplituda poruszeń ducha. Tam zmierzam. Do zobaczenia na drugim brzegu...


Pola, pola, pola.... Wychowała mnie natura. Do dziś zatapiam się w pagórki i kępki drzew z rozkoszą - niczym w chustę, przesiąkniętą najdroższą sercu wonią matczynych perfum zmieszanych z potem. Jej powierzałam wszystkie swoje sekrety i to na jej oczach uczyłam się ponownie tańczyć i śpiewać do utraty głosu,a ona tego nie negowała. Ludzie mawiają, że nie ma nic piękniejszego, niż dzieciństwo na wsi. Zastanawialiście się dlaczego? W mieście dziecko zanim postawi krok, już musi wiedzieć, czy nikomu w niczym nie przeszkodzi - auta jeżdżą po ulicy, ludzie przechodzą na zielonym, na ławce siada się, a nie stoi, po psie należy sprzątać, a piaskownica ma zbiór obowiązujących zasad i tablicę złowrogo je obwieszczającą. Zanim nauczy się doświadczać, musi poznać zasady gry. Dorośli robią wiele szumu wokół nieuważnie postawionego kroku i nie można wszystkiego zbierać z ulicy, bo jest "Be". Prawie wszystko jest "Be": blaszany śmietnik, niedopałek, pusta butelka. To czym się można, kur...wa bawić? Na wsi natomiast: kurze gówno - natura! Gruda ziemi - życiodajna. Brudna buzia - najlepsza oznaka udanej zabawy. Kilka siniaków dla ubarwienia monotonnego umaszczenia ciała i dziecko czuje, że żyje! 

środa, 3 października 2012

Witam na bezdrożach....

Blog ten po części zapewne będzie zawierać dziwne treści, będące integralną częścią mojej wewnętrznej natury. Postaram się jednak, aby przy tym bardziej służył, aniżeli nużył.
 Drogi czytelniku, jestem pełna szacunku dla czasu, który wszakże istnieje, by wykorzystywać go na życie. Dlatego jeśli kilka chwil postanowisz poświęcić na ową lekturę, dołożę starań, aby wpłynęła ona twórczo na Twój odbiór rzeczywistości i otworzyła Ci czaszkę na każdy możliwy sposób.