sobota, 3 listopada 2012

    Dziś zadzwoniła do mnie mama. Musicie wiedzieć, że nie kłócimy się już tak gwałtownie i porywczo głównie dlatego, że bardzo rzadko się widujemy. Dzwoni więc do mnie i mówi:
- ... Wiesz, że córka naszego sołtysa ponoć leży na hematologii i jest już na wykończeniu. To czwarte stadium raka szyjki macicy - wszędzie przerzuty i poddawana jest radioterapii, ale raczej nie ma już nadziei...
- No cóż...
- Musisz sobie koniecznie zrobić wymaz cytologiczny! Co dwa lata powinno się robić.
- Nie wiem, czy to jest uzasadnione. Spytam się mojego ginekologa.
- Nie pytaj się. Powiedz, żeby Ci dał skierowanie.
- Spokojnie mamo....

     Ta rozmowa miała swój ciąg dalszy, który, jak zresztą i ta część, nie mają większego znaczenia. W każdym bądź razie wyglądało to tak, jakby mama próbowała mnie uchronić przed czyhającym na mnie niebezpieczeństwem, ja zaś starałam jej uzmysłowić, że bardziej od mojej fizycznej śmierci (która może nastąpić w każdej chwili, ale nie musi) powinna się zainteresować swoim lękiem przed nią.
     Zapewne gdy przyjdzie do mnie, ugną mi się kolana pod ciężarem mojego niezrozumienia i niedojrzałości. Nie mówię, że nie zacznę skomleć, nie popadnę w depresje i emocjonalne otępienie. Chcę tylko zaznaczyć, że prawdopodobnie przyjdzie mi umrzeć bez panicznego żalu, że zmarnowałam życie. Pierwsza moja myśl o tej dziewczynie była: "Ciekawe czy żyła najpiękniej jak umiała i była z siebie zadowolona krocząc na przód?" Kto powiedział bowiem, że człowiek ma żyć do emerytury, rodzić zdrowe, szczęśliwe dzieci i mieć przytulny kawałek dachu nad głową? Kto uwarunkował od tych czynników szczęście w tak wielu głowach ludzi, których spotykam na swojej drodze?

     Zawsze tak czułam. W słuchawce zapadła cisza. Szybkie słowo pożegnania, rzucone mi niemal że w twarz i głucha cisza. Rozłączyłam się zdumiona, że rozmowa znowu tak niespodzianie szybko się skończyła. W głowie dźwięczało mi tylko:
 - "Pomyśl o innych" - pełne chaotycznych lęków i bliżej niezidentyfikowanych pragnień, które mogłyby ulec niezaspokojeniu wraz z moją śmiercią. Czyżbyście oczekiwali, że będę martwić się waszym smutkiem w tak doniosłym momencie mojego istnienia, jakim będzie moja śmierć? Nawet wtedy - myślicie jak zwykle  na przód o sobie. Wiem, że to brzmi okrutnie oschle, ale przyznajcie, że chyba mam prawo ostatecznie podejść do mojej śmierci we właściwy dla mnie sposób.  Myślę, że temat śmierci jest dobrym pretekstem, by poruszyć nurtujący mnie odkąd pamiętam temat RELACJI! A więc:

     Droga moja Mamo,
pozwól, że podejmę na tym blogu temat, którego Ty zawsze panicznie unikałaś, odkąd nie dało się mnie już zbyć tanimi tekstami w stylu: "Życia nie znasz. Zobaczymy, jak Ty sobie poradzisz... Nie żebym Ci źle życzyła, ale obyś zobaczyła, jak to jest, i przyznała mi rację, ale wtedy to już będzie na to za późno. Staniesz nad moim grobem i powiesz: "Miałaś rację", ale mi już na nic będą Twoje słowa!" (Swoją drogą - skąd Ty brałaś takie tanie melodramy, Mamo?) Relacje...
     Nie chciałam Ci tego mówić przez telefon, w twarz się nie da - zaraz odchodzisz, coś mówisz do siebie, kompletnie nieobecna, albo wytrzeszczasz te swoje zaślepione obłędem oczy i nie przebierasz w chwytach emocjonalnych, żeby zamknąć usta przeciwnikowi - to jest: mi - najczęściej. Myślisz, że będę rozpaczać po Twojej śmierci, że nie będę mogła powstrzymać łez na myśl... Na myśl o czym? Powiedz mi, moja Mamo, co umrze cennego w moim życiu razem z Tobą? Kilka roześmianych wspomnień jeszcze z lat wczesnego dzieciństwa, miejsce do "wczasowania" psa i twarz, na którą tyle lat patrzyłam - prosty sentyment, przyzwyczajenie. Twarz, której poszlaki odnajduję niechętnie w lustrze - zawsze pełna jakiegoś głupiego, zacietrzewionego gniewu, połączona z mentalnością ofiary, czasem pretendująca do wymuszonego tytułu wszechwładcy. Nie byłabyś prawdopodobnie w stanie zrozumieć, że żadne z tych słów (nareszcie - tak długo i zacięcie o to walczyłam) nie kryje już w sobie ani gniewu, ani żalu "za to, co zrobiłaś", czyli jaka byłaś.
      Dziś już nie krzyczysz, nie bijesz emocjonalnie... Nie masz odwagi - wiem o tym. I tylko dlatego. Nadal chciałabyś mnie pouczać, grać rolę mędrca. Innym znów razem zwracasz się do mnie o siłę, której latami na próżno oczekiwałam od Ciebie. Nie jestem silna. Skądże bym miała czerpać fundamenty mej siły? To, co  wygeneruję sama, nie wystarczy dla nas dwóch. A przecież u Twojego boku obumiera również mój ojciec...
     Mamo, jeśli umrę - co z tego? Nigdy nie rozmawiałyśmy ze sobą szczerze, otwarcie. Całe życie udawałam przed Tobą kogoś, na kogo nie chciałoby Ci się krzyczeć, ale Ty nigdy nie przestawałaś. Nie mówiłam Ci, jak widzę świat, co czuję, bo nie chciałaś tego słuchać. Zawsze miałaś coś ważnego do zrobienia albo wiedziałaś lepiej. Z czasem sama straciłam wiarę w to, co czułam i zapomniałam. Twoje zachowanie upodobniło mnie do marnej kopii Ciebie - choć może jeszcze bardziej zalęknionej i nieporadnej. Kto umrze dla Ciebie, jeśli umrę JA? Osoba, której nakleiłaś etykietkę: córka? Nie znasz mnie. Wiesz, czego się po mnie spodziewać (teoretycznie wszystkiego;), jednak nie wiesz co myślę, czuję, czym się kieruję w życiu. Próbowałam Ci o tym opowiedzieć, ale nie słyszałaś mnie. Wciąż tylko odrzucasz, potępiasz, porównujesz. Nie wspierasz mnie, nie akceptujesz tego, kim jestem i do czego chcę dorastać. Nie siadujemy podczas moich coraz rzadszych powrotów razem przy herbacie lub lampce wina i nie zasłuchujemy się  w siebie. Wciąż mówisz o pieniądzach, wadach taty albo o "niczym". Kto więc umrze dla Ciebie? Kim jestem? Umożliwiałaś mi jedynie ograniczoną ekspresję wewnętrznego bogactwa. To, co znałaś, to była moja zredukowana, stłumiona osobowość.
    Dziś z całych moich sił usiłuję sobie przypomnieć, kim byłam, zanim się podporządkowałam jak umiałam Twojemu zobojętniałemu, agresywnemu niezadowoleniu. Zdumiewam się tym, co w sobie odkrywam i powoli zaczynam rozumieć, że to mogło Cię przerażać i nie byłaś w stanie mi towarzyszyć we współodczuwaniu. Jestem jak pstrąg, który nie wie, gdzie powrócić, aby złożyć jaja. Nie mam domu - miejsca, w którym czułabym się bezgranicznie akceptowana i BEZPIECZNA.
     Mówisz, że to ja muszę się zmienić, bo Ty już dałaś z siebie wszystko. Wszystko, to znaczy co? Pieniądze? Ciasta? Czas? Siły? A co z cierpliwą uwagą? Pełnią akceptacji? Wsparciem w podróży ku nieznanym lądom?
     Tęsknię wciąż, lecz nie za Tobą. Wewnątrz pamiętam wciąż jak piękny był świat, kiedy byłam z dala od Ciebie. Mówiłaś: zrób to lub tamto, a ja czekałam tylko, aż wyjdziesz, bo przy Tobie niczym nie potrafiłam się cieszyć. Kiedy wyjeżdżaliście wszyscy (szkoda, że tak rzadko to robiliście) - moje serce zapalało się i było takie spokojne, choć czujne, by dopełnić należycie powierzonych mi obowiązków. Tak było, ale Ty bałaś się to zauważyć, a ja nie mówiłam Ci o tym, bo wiedziałam, że nic z tym nie zrobisz, tylko znowu mnie zbrukasz. Chciałam wspólnie polepszać nasze relacje, ale Ty znakomicie czułaś się w roli ofiary. Nie chciałam obwiniać, jak Ty, wszystkiego i wszystkich za moje klęski. Chciałam być odpowiedzialna. Dziś czuję się ofiarą samej siebie. Może Ty też tak się czułaś, zanim zaczęłaś winić wszystkich i wszystko dookoła.
     Mówią, że dziecko lubi przyglądać się w oczach mamy. Sposób, w jaki ona na nie patrzy, jest dla niego fundamentem do określenia siebie i budowania poczucia własnej wartości. Ja tylko pamiętam Twoje zalęknione albo wkurwione, błędne spojrzenie. Wydaje mi się, że nigdy nie zobaczyłam siebie w Twoich oczach, bo wszystko czym byłam, świadczyło o Tobie. Jakbym była rozdziałem w Twojej epopei, nie zaś odrębnym natchnieniem, historią, przygodą, która na dobre się rozpoczyna... Może zbyt wiele wymagałam. Może wystarczyłoby, gdybyś zostawiła mnie w spokoju - Ty i Twoja matka. Nienawidziłam tego, co mi robiliście, bo nigdy nie miałam odwagi znienawidzić was obydwie. Chorowałam latami na wrzody, a Wy mówiłyście, że to przez innych, kiedy cały czas zatruwałyście moje jątrzące się emocjonalne rany, podsycałyście lęki... Płakać mi się chce! Dlaczego mi to zrobiłyście? Byłam Smokiem! Czułam, że mogę wszystko. Dziś nie mogę się pozbierać, a pamięć o utraconym raju nie daje mi spokoju we dnie i w nocy.
     Żegnajcie - nigdy nie byliśmy krewnymi. Los rzucił mnie w to gniazdo, licząc na Waszą wyrozumiałość. Utrzymaliście ciało przy życiu, zabijając ducha. Możecie się tłumaczyć swoją zaściankową mentalnością, jednak Wasz brak wrażliwości nie pozwala odbudować więzi, która nigdy nie istniała w pełni. Moje ciało jest już niezależne, a duch nigdy nie spotkał podobnego sobie w tej "rodzinie". Umrę samotnie - tak jak żyłam. Nie utracę wraz z Wami przyjaciół i bratnich dusz, bo nigdy nie wychyliłyście się ze swych skostniałych skorup emocjonalnych.
     Jeśli mówisz więc, że dobrze mi życzysz, Mamo, życz mi, bym ożyła na dobre przed śmiercią. Nie chcę podzielić Twojego losu. Pozwól mi odejść w spokoju i nie czyń już żadnych wyrzutów. Dziękuję za opiekę nad ciałem.



    Wielu ludzi chodzi po mojej ulicy wewnętrznie skostniałych. Poznaję ich po twarzach zastygłych od lat w jakiś charakterystycznych dla siebie i tego świata (Polska) nastroju. Nie pamiętają już o wielobarwnych wewnętrznych ogrodach, które niegdyś chciały zakwitnąć w ich duszach.
    W mojej pracy często stykam się ze śmiercią. Z opowiadań o interakcjach z duchami wnioskuję, że pozostajemy po śmierci bardzo podobni mentalnie do formy zastanej tuż przed śmiercią. Kto w ostatnich chwili swojego istnienia w czaso-przestrzeni doznaje oświecenia i poznania wszechrzeczy, ma więcej szczęścia, niż rozumu. Większość z nas odchodzi jako fryzjerzy, dewoty, marudy, malkontenci, rodzice, pradziadkowie i porządni obywatele... Rozglądnę się dziś ponownie po ulicy i spytam siebie o nich - kim umrą? Kto chciałby być całą wieczność fryzjerem? A jeśli Ty, to życzę Ci, by w kolejnym życiu ktokolwiek miał włosy, abyś nie umarł po raz kolejny, lecz tym razem z nudów. Ktoś będzie chciał być wszystkim. Kto zaś Będzie w momencie śmierci, ten Będzie już zawsze. Śmierć jest ostatecznym sprawdzianem sensu. Bez konsultacji z nią nie obieram żadnego celu. Potrafić umrzeć to wielka sztuka, której nie uczą w szkołach, więc każdy umiera jak umie, często w ogóle się nad tym nie zastanawiając z lęku przed nieuniknionym...
     Umarłam niedługo po tym, jak się urodziłam. Pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam się lękać dorosłego życia. Dwadzieścia dwa lata spędzone w napięciu i nieustającym lęku przed atakiem psychicznym. Nie żyłam w rodzinie, uważanej za patologiczną. Taki tytuł jednak nie jest potrzebny, żeby zabić emocjonalność bezbronnego i nieświadomego stworzenia. Wystarczy się rozejrzeć dookoła - czy ci ludzie pochodzą z patologicznych rodzin? Nie. Gdzie więc ich radość, determinacja i logika? Gdzie siła i ciepło połączone z odpowiedzialnością i niezależnością.
     Wielu z nas urodziło się Włóczykijami, Smokami czy Wojownikami. Jednak kiedy patrzę dookoła, nie znajduję żadnych żywych stworzeń tego pokroju. A i we mnie coś zamiera... Cząstka, która do niedawna jeszcze pomagała mi odróżnić siebie od mojego biurka i plotkującej koleżanki z podwórka. Dziś obserwuję mnogość emocji w świecie filmów, gdyż w życiu spotykam ciągle w kółko jedne i te same: żale, pretensje, bezradności i żałosne intrygi w kiepskim stylu. Zewsząd bije nijakość i bezpłciowość, ale co gorsza - nienaturalna, wyhodowana na gruncie stłumienia. Martwi rodzice zabijają swoje dzieci w imię kształtowania na cywilizowanego człowieka. Czasami myślę sobie, że wolałabym być osamotniona w moich wczesnych latach dzieciństwa, gdyż nie pokonała mnie drętwość moich współtowarzyszy, ale presja, jaką wywierano na mnie, by zredukować moją ekspresję. Była ona ogromna i nieustanna. Poddałam się jej, by przetrwać. Teraz zaczynam rozumieć, że to był początek końca. Chwilowe wytchnienie, jakie dawały mi kontakty z przyrodą sprawiły, że nie potrafię odnaleźć ukojenia nigdzie indziej, jak tylko w objęciach natury. Ale nawet tam zabieram ze sobą wciąż obecnego we mnie kata - na wzór tych, którzy tłamsili moje pąkujące "Ja".
     Czy powstanę? Czy wyruszę raz jeszcze na poszukiwania utraconego raju? Wiem doskonale, że nie jest nim miejsce na ziemi, lecz ziemia staje się rajem, gdy odnajdziemy harmonię pośród wewnętrznych wojen i konfliktów, ukształtowanych  w nas na wzór otaczających nas we wczesnym dzieciństwie "umarlaków".