piątek, 25 stycznia 2013

Wariacje na temat macierzyństwa i tacierzyństwa

     Tak, tak... już widzę tłum znudzonych sobą matek, które dudnią złowrogo: "Gówniarze, życia nie znają! Mędrkować im się zachciało!". Nie chcę udowodnić, że byłabym lepsza. Nie uważam, że macierzyństwo to filozoficzna zagadka Sfinksa. Ja po prostu sama miałam kiedyś matkę (i żyje ona nadal, ale to inna historia), a może raczej ona miała mnie. Mam też wielkiego psa, również w pewien sposób skrzywdzonego przez życie, którego życiowa ścieżka przecięła się z moją i teraz wspólnie próbujemy sobie z sobą jakoś poradzić... Dlatego, żeby nie nadwyrężać cierpliwości poczciwych matko-polek, będę odnosiła się bezpośrednio do mojego psio-macierzyństwa oraz pośrednio do macierzyństwa od strony dziecka.
     Nie chciałam być jak Osho - stwierdzić, że to zbyt trudna sprawa i pozostawić ją innym. Nie chciałam się łudzić, że wiem lepiej, niż moi rodzice, jak sobie radzić z niespełnionymi oczekiwaniami, próbą zawłaszczenia cudzej istoty czy zakłopotaniem z serii "Co ludzie powiedzą". Miałam kiedyś przyjaciela - nazywał się Baster. Był to mieszaniec owczarka niemieckiego z rottweilerem - ot czarny, krępy, średniej wielkości psiak. Pamiętam - mama kazała brać z miotu tego najcharakterniejszego, co warczy przy misce. Wzięliśmy. Byłam wtedy w gimnazjum. Trzymałam go na rękach i chciałam przeżyć z nim wiele niezapomnianych przygód. W rodzinie zachwyt - do drugiego szczocha na chodnik. Później już tylko buda i łańcuch - bo nieokrzesany. Ja zajęłam się swoim zalęknionym, niechcianym sercem. Basterem już nie miał się kto zająć. Po 6 latach totalnej izolacji psychospołecznej (nie liczę nieudolnych prób pogłaskania szamoczącej się na łańcuchu czarnej bestii, która wyrywała kołki z ziemi, którym krowa nie dawała rady...) nagle zaskoczenie, szok, konspiracja - pies ugryzł babcię, która go karmiła dwa razy dziennie, zaspokajając w ten sposób rzekomo wszystkie jego potrzeby. Może trzeba go uśpić? Kiedy to usłyszałam, zrozumiałam, że trzeba działać od zaraz - relacja nie poczeka niczym projekt architektoniczny na lepsze czasy. Ona żyje, nawet, gdy umiera z powodu ignorancji. Spacery - najpierw w dzień po polach. Okazał się bardzo pojętnym uczniem - zawsze przy nodze, nawet bez smyczy. Bał się wszystkiego, od czego nie oddzielała go siatka. Pomagałam mu zrozumieć, że nie musi się bać, choć sama nie wiedziałam, jak mu pomóc. Później pierwszy spacer do miasta i przerażenie ruchomą kładką. Pokonaliśmy razem wiele wspólnych barier. Ból i wstyd z powodu pogryzienia. Pytanie bez odpowiedzi: Dlaczego mi to zrobił? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi... Później kupiłam książkę o pozytywnym szkoleniu. Wkurzały mnie te opowieści o domowych pupilkach, dopieszczanych przez właścicieli. Dzielnie jednak próbowałam zrozumieć, że to ja mam problem z niedoborem czasu, bez którego nie ma mowy o relacji. Jednak mój pies miał wiele problemów, o których nie wspominano w cukierkowych opowieściach o nauczaniu wytwornych sztuczek.
      Przełomem był wyjazd do Świnoujścia, gdzie moja kumpela pokazała mi "Zaklinacza psów". Codziennie oglądałyśmy każdy odcinek, w przerwach chodząc na spacery brzegiem morza. Wróciłam do domu i natychmiast rozpoczęłam treningi - chyba bardziej samej siebie, niż psa. Nie był trudny w ułożeniu. Potrzebował jasnych, zrozumiałych komunikatów i obecności. Sam się podporządkowywał. W pół roku osiągnęliśmy poziom zrozumienia, jakiego nie dały nam trzy lata pozytywnych podchodów. Może za rzadko się widywaliśmy, ale co to były za spotkania...
      Był wspaniały - do domu wracałam co tydzień na studiach, bo wiedziałam, że czeka na spacer. Razem uciekaliśmy w polny mrok przed problemami społecznie pospolitymi. Poznaliśmy wszystkie możliwe gwiazdozbiory oraz uciekaliśmy przed kulami kłusowników. Goniliśmy ważki i tarzaliśmy się na polnych drogach. Odkrywaliśmy tajemnice ognistej łuny za torowiskiem - co było strasznie ekscytujące! Ja śpiewałam na całe gardło, a on swoją obecnością dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Tyle radości, rechotów no i troski, kiedy przeskoczył rzez rów i skręcił sobie łapę. Nie było, że płaszcz, że ładne buty (lubiłam chodzić z nim ekstremalnie elegancko ubrana polnymi dróżkami - ceniłam sobie jego towarzystwo ponad wszystkie inne) - wiedziałam, że niczego nie odżałuję, by ratować mojego psiaka i dotaszczyć go kilka kilometrów do domu. Leżał nieruchomo, a ja pozostawiłam w tyle swoje zgorzkniałe ego, by być przy nim. Strasznie fajny kompan! Zero szpanu - tylko obecność. Planowałam dla nas przygodę wielką i donośną - chciałam mu pokazać kawał świata. Temu zalęknionemu burkowi z podwórka, który dla krewnych dalej był bezlitosnym mordercą z piekła rodem, dla mnie zaś najbliższym towarzyszem doli i niedoli. Uwielbiałam patrzeć jak idzie przede mną. Chciałam zobaczyć go na górskim szlaku. Niestety szybko zaczął podupadać na zdrowiu. Bóle stawów sprawiły, że musiałam skracać nasze wielogodzinne wędrówki do krótszych spacerów. Postanowiłam wyruszyć sama. Wróciłam do domu po kilka rzeczy - on czekał jak zwykle przy bramce. Nie był nachalny - po prostu patrzył i czekał. Tym jednak razem babcia znowu wkurwiła mnie straszliwie swoimi władczymi dyrektywami. Z 40-stopniową gorączką w 10 minut spakowałam się i wyruszyłam na tajemniczą wyprawę. Patrzył jak odchodzę, spokojny i radosny, dopóki nie zniknęłam za zakrętem szosy. Nie miałam głowy dla niego, zaprzątnięta swoim obolałym ego, nawet nie zawołałam na niego, nie pogłaskałam.
     Dwa dni później telefon z domu - Baster nie żyje. Właśnie schodziłam z kopca Popiełuszki w Krakowie. Odczułam krótkie dławienie w klatce piersiowej, później łzy - spojrzałam na kotlinę poniżej, kilka wzniesień i przypomniałam sobie, jak dobrze nam było i że przecież od dwóch lat ani razu nie uniosłam na niego głosu. Jaki pewny siebie się stał w porównaniu do początków i nie było nic ponad to, co sobie zdążyliśmy dać - relacja bez oczekiwań. Później już tylko radość, że byliśmy dla siebie i staraliśmy się w swojej obecności o drugą stronę.
   Rok później Gotye z piosenką Bronte - strzał w dziesiątkę. To byłam ja i mój Baster - burek z podwórka, którego gotowa byłam zabrać ze sobą na studia, wyprawę i spacery po nocach. Płakałam - nie - ryczałam pół dnia - wreszcie. Odczułam ogromną ulgę. Chyba do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny był dla mnie kontakt z nim.
      Zrobiłam w sercu miejsce na kolejne stworzenie, teraz już na całego ze mną. Przygarnęłam Dedala - biszkoptową Akitę Inu po przejściach. Charakterny samiec, ponoć agresywny. Dobra, miałam już do czynienia z agresją. Dopiero później zrozumiałam różnicę pomiędzy psią bojaźnią a dominacją. Było zajebiście trudno - gdy pierwszego dnia zabił kunę (która darła się na chwilę przed śmiercią jak dziecko obdzierane ze skóry), kiedy mnie pogryzł w walce o łóżko, kiedy pogryzł mnie przez przypadek i mama zobaczyła krew na spodniach, kiedy zaatakował moją współlokatorkę i dobrego kumpla. Kiedy stawał dęba za każdym razem, gdy mijały nas miastowe pieski kanap(k)owe i gdy doskoczył do dziecka, które niosło w ręku ciastko. Kiedy wylądowałam na środku chodnika na plecach, rozdzielając go z małym prowodyrem starcia i gdy nie umiałam powiedzieć znajomym i rodzinie, dlaczego go nie oddam. Kiedy lenił się i trzeba było sprzątać trzy razy dziennie oraz gdy zesrał się na środku zatłoczonego placu przed Halą 100-lecia, a ja zgubiłam jedyny woreczek. Dziś sobie myślę, że to było totalne szaleństwo: wziąć wielką bestię po przejściach do studenckiej norki. Szczerze - nie wiem, czy zdecydowałabym się na niego ponownie (być może działa tu prawo psychologiczne, traktujące o włożonym w to przedsięwzięcie trudzie), jednak wiem, że uczę się bardzo wiele, starając się być przy nim - przed i po okresie, gdy słońce i deszcz, załamka, ostre zatrucie czy dwa etaty.
     Jest cwany - nie stara się ponad normę. To ja muszę dorastać, bo on nie ma w tym interesu - no chyba że odpowiednio zaaranżuję ćwiczenie. Nauczyłam się nawet trochę bycia czułym i czujnym zarazem. Karcenia bez fochów oraz powtarzania w nieskończoność bez frustracji. Obserwuję moje zwierzę i staram się je poprawnie odczytać, bo jeśli ktoś tu ma problem, to co najwyżej ja - z sobą albo z nim - bez znaczenia. Gdy ja główkuję, on jeszcze bardziej, jak postawić na swoim. Nie mogę od niego oczekiwać litości, posłuszeństwa czy bezgranicznej wierności. Wszystko muszę sobie wywalczyć w grze z jego psią, niezależną naturą. Nie traktuję go jak ofiary - nie czynię mu ulg z powodu ciężkiej przeszłości. Choć często borykamy się z moimi lub jego zwichrowaniami. Ale cóż - mamy tylko siebie (no i ciocię Martę, ale to tylko przejściowo) i wiem, że dopóki się staram, on też będzie się uczyć.
     Z czasem okazało się, że przeniosłam na niego większość karcących wizji relacji rodzic - dziecko, które zaobserwowałam w moim otoczeniu (tak, mam na myśli tu moją rodzinę głównie). Jednak on nie był tak potulny, jak ja - ostro się stawiał i czekał, aż zrozumiem i wyciągnę rękę (żeby on mógł ją złapać w paszczę i wyładować na niej swoją frustrację). Na szczęście produkują wytrzymałe zabawki dla psów tego kalibru.
     Dziś na spacerze podsumowałam moje doświadczenia: macierzyństwo to nie dyscyplina, a żywa obecność. Nie tylko nakarmienie i wyprowadzenie na byle jaki spacer, a dostrzeżenie mnogości, współzależności potrzeb i harmonijne współgranie z nimi. Żeby być matką, trzeba mieć łeb jak sklep. Ja mam pracę, znajomych, zainteresowania, a on tylko mnie i mnóstwo energii. Ja wracam i mówię: "Chodźmy spać", na co on ochoczo i radośnie " A pobawisz się jeszcze ze mną?!!!!". Wstaję rano i myślę nerwowo: "Kurwa, znowu zaspałam!!", zbliżam się do drzwi wyjściowych i widzę: "Ale fajnie, że już wstałaś! A pójdziemy na trochę dłużej, niż zwykle?". Ja oglądam się za moim odjeżdżającym właśnie autobusem, a on zastanawia się pięciokrotnie na którą gałąź nasrać i uwalić sobie przy okazji kufer. Mijamy moją sąsiadkę - kiedy ona ochrzania mnie za sierść na klatce i poprzesuwane wycieraczki, on ślini się ochoczo na jej znerwicowanego teriera. Wiedziałam, że tego nie da się opisać - z psem trzeba po prostu zamieszkać. Jest on jak ciąża - obciąża organizm i wywleka na wierzch wszystkie czające się w ukryciu niedomagania organizmu człowieka. Nie jest on spełnieniem moich marzeń - jest powrotem do surrealistycznej rzeczywistości, obcej rodzicom przykładnych pociech, które istnieją tylko po to, by można było być z nich dumnym. On nie zda psiej matury, tylko dlatego, że uznam iż przyniesie mi wstyd przed sąsiadami. Nie obchodzi go, że sadzi największe kupy na podwórku i że akurat zapomniałam woreczków- sra w najbardziej niestosownych miejscach. Na moje frustracje reaguje zaskoczeniem i względnym zdziwieniem: "O co ci chodzi kobieto? Wyluzuj! Ja po prostu jestem bardziej zrównoważonym przewodnikiem stada. Czy nie możesz więc po prostu iść za mną!? Kogo ty chcesz oszukiwać?". Psa nie można kochać, ale można go zrozumieć. Dziecka można w ogóle nie starać się rozumieć i wmawiać sobie, że się je bezgranicznie kocha. Gdybym więc nie miała psa, prawdopodobnie wciąż wierzyłabym, że relacje trzeba mieć, żeby w niej być.

czwartek, 24 stycznia 2013

Byłam i choć już nie jestem, wiem, że na pewno będę - czyli o ewolucji mentalnej ciąg dalszy...

     Niedawno odeszli moi dwaj dziadkowie. Obydwaj jednego dnia, dokładnie po upływie 12 godzin. Nie żebym doszukiwała się tu jakiś niewiarygodnych powiązań - nie widzę sensu w robieniu z tego sensacji czy atrakcji turystycznej. Jednak zastanawiający jest fakt, że obydwaj schorowani już ludzie odeszli po sobie w tak pozornie ważnych okolicznościach, za jaki uznaję motyw czasoprzestrzennej dokładności i znamienną odległość czasu. Nie piszę, że ich straciłam, ponieważ w pewnym sensie byliśmy sobie zupełnie obcy. Ja - wnuczka obarczona krzyżem dziadkowych oczekiwań i wnuczkowych powinności, poddałam się zupełnie już dawno temu, kiedy po kolejnych powrotach zastawałam zamkniętych na życie, starszych, niewiele rozumiejących ludzi, z którymi łączyły mnie bardziej lub mniej radosne wspomnienia sprzed wielu, wielu lat. Sama też przyznaję skruszonym sercem, że nie otwierałam się przed nimi ani chętnie, ani często... Zastanawiam się, czy kiedykolwiek widzieli mnie, a nie tą, którą udawałam - za którą, jak mi się wydawało, powinnam uchodzić. Potwornie zagubiona, mała dziewczynka, udająca dorastającą istotę ludzką, podejmująca z ukrytym przerażeniem kolejne funkcje  i odpowiedzialności, właściwe dorosłym ludziom. U Władka na kolejnych spotkaniach padały mgliste fakty i obronne przekonania. Coraz słabiej szły nam rozmowy. On nie pytał, ja oglądałam telewizję, czasem próbując zabawić go odgrzewanym poruszeniem mojej niedojrzałej istoty, chowanej skrzętnie przed każdą wizytą w odmętach osobowości, wytworzonej na pokaz. Nawarstwione uprzedzenia natomiast budowały nieprzenikniony mur w starzejącym się umyśle Antoniego - dziadka, z którym... zbierałam ślimaki, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły. Na długo przed jego śmiercią opłakałam należycie utratę przyjaciela dziecięcych lat, nastawionego przeciwko mnie przez autorytarną babcię, która nie mogła się pogodzić z niezależnością najmłodszej wnusi. Później już nie wracałam stricte do niego, on zaś mijał mnie w maleńkim domku jednorodzinnym niczym obcą sobie, a nawet wrogą postać. Rzucałam mu wtedy pretensjonalne: "Dzień dobry", a on udawał, choć do dziś nie wiem przed kim, że mnie nie zauważył wcześniej i pośpiesznie wychodząc mamrotał pod nosem kilkakrotnie odpowiedź. Z czasem zaczęło mi to sprawiać satysfakcję: "Spójrz, kogo pozostawiłaś za sobą! Mało znasz innych takich głupców, jak ci najbliżej z Tobą spokrewnieni." - myślałam sobie w duchu. Chciałam wyrwać go zupełnie z serca, ale to oznaczałoby utratę najcenniejszych wspomnień życia. Czekałam więc na moment, aż ożyje na nowo i wtedy ponownie się spotkamy. W listopadzie dostał masywnego udaru. W ramach potrzeby odbycia pilnej konsultacji endokrynologicznej odwiedziłam jego szpitalne łóżko. Leżał taki bezbronny jak dziecko, którym byłam kiedyś u jego boku. Nie widziałam go takiego już dawno: słabego i otwartego na obecność - prostą i bezpretensjonalną. Nie był sam. Jego córki i żona były z nim w tej chorobie, ale jakieś takie zabiegane i choć spokorniałe, to chyba nie do końca obecne. Podeszłam i złapałam jego dużą, spracowaną i cieplutką dłoń. To był mój kochany dziadunio od ślimaków. Bardzo łatwo przyszło mi odezwać się do niego sprzed lat, czułymi i szczerymi słowami, które nie spotkały się z żadnym oporem z jego strony. Chwila ta trwała niczym pierwszy od dawna pocałunek, złożony na ustach dawno niewidzianego oblubieńca (przepraszam za te wzniosłe patetyczne zwroty, ale nie potrafię inaczej tego nazwać). I tylko tez wzrok moich krewnych, sugerujący, że nie pomoże tu ckliwa obecność, jeśli natychmiast supersprawnie nie zmienimy pampersa... "Beznadzieja" - krzyczała we mnie zbuntowana potajemnie od lat nastolatka, ale fakt był oczywisty - należało go wymienić.
     Szkoda, że sprawność w naszej rodzinie nigdy nie szła w parze z wrażliwością na drugiego człowieka - zawsze na drodze do celu cierpieli bliscy, stojący niżej w hierarchii stada. Dzięki temu jestem dziś twarda - tak twarda, że nie czuję bólu i obchodzę się sama z sobą jak z porzuconym przy drodze kamieniem, który przeszkadzał zbożu, więc odgrodzono nim od niechcenia miedzę. Taka niepotrzebna, ale zmyślnie wykorzystana, nieurodzajna kruszyna. Nie znam litości dla siebie samej, bo w oczach współbraci nigdy na nią nie zasługiwałam. Wiem jak to brzmi - trochę przejaskrawione, ale zajebiście boli nawet po wielu, wielu latach. Dzieci nie powinny dorastać w atmosferze skrajnego niezrozumienia i bagatelizacji ich potrzeb emocjonalnych.
     Kiedyś w moim życiu tak pięknie świeciło słońce - dziś już nie pamiętam, jak to jest wierzyć ślepo, że mimo wszystko kiedyś zasłuży się na miłość, jak cała reszta stworzenia, objawiająca się w pełni glorii każdego poranka. Tak chciałam być jej częścią - wespół weselić się z życiem. Teraz rozumiem, że cały czas byłam jej siostrą. Wielka słodycz przepływała przeze mnie z jej źródeł - ale coś we mnie dawno już przestało czuć tą euforię i ciekawość pozbawioną lęku. Mówią mi: "Przestań wspominać, przecież nie jesteś już dzieckiem. Jesteś odpowiedzialną osobą", ale oni nie wiedzą, że się mylą. Odpowiedzialność nigdy mnie nie przerażała - wystarczyło mnie jej nauczyć. Przerażała mnie niezrozumiała agresja psychiczna, której nigdy nie mogłam uniknąć, choćbym nie wiem jak się starała. Nie mając się kogo spytać, o co im wszystkim chodzi, sama w sobie próbowałam odgadnąć. Tym czasem lęk narastał pod naporem coraz silniejszych razów. Teraz wiedza, że to oni sobie cały czas ze sobą nie radzili, wydaje się zupełnie nieprzydatna. Jestem na wpółmartwa i nie wiem jak powrócić do pełni życia. Ci sami, cieszący się z pierwszych kroków rodzice, potrafili odrzucić momentalnie dziecko, bo stłukło wazon, ucząc się biegać! To boli! Nie rozumiecie, że wasz przejściowy, niekontrolowany gniew boli, jak nigdy niekończące się gradobicie! I to jeszcze tak często powracający... Gówno mnie obchodzi, że się nie wyspaliście. Trzeba było pomyśleć o waszych niezaradnościach zanim spłodziliście sobie zabawkę - opiekuna na starość. Udawanie, że jesteście obecnymi, kochającymi i chcącymi dobra waszych dzieci rodzicami, nie wystarczy nikomu, poza wami samymi. I nie chcę tu słyszeć obrońców, że swoimi żałosnymi wywodami, że życie jest ciężkie, że każdy ma granice wytrzymałości... Już dość! Każdy ma granice wytrzymałości - moje były naruszane wielokrotnie pod pretekstem dobra rodziny, majątku, opinii publicznej, a nawet mojego własnego. Tak naprawdę, to wy jechaliście po bandzie, a ja byłam waszym amortyzatorem, workiem treningowym. Ale teraz role się zamieniły. Pokażę wam, gdzie leżą wasze granice wytrzymałości - poruszę każdą wyrządzoną mi nieprawość i zażądam raportu z waszej świadomości w momencie czynienia jej. Wydaje mi się bowiem, że byliście totalnie nieświadomi skutków podjętych działań, bo wygodniej wam było żyć w przeświadczeniu nieomylności waszych metod wychowawczych. Dlatego też nigdy nie liczyliście się podczas ich stosowania z moimi odczuciami - wtedy musielibyście się wysilić i poszukać kompromisu... A po co szukać kompromisu z robakiem, skoro łatwiej i szybciej go zdeptać!
    A wracając do dziadków: czekałam cierpliwie na moment, kiedy ożyją, choćby na chwilę przed śmiercią. Nie zdążyłam pożegnać się z Antkiem. Nim dotarłam do domu, Władek też już nie żył. Ten drugi nie pogodził się z niedołężnością swoich wnuków, którzy na ostatnie lata jego życia, porzucili jego i babcię na pastwę samotności w małym mieszkanku, z dala od wszystkich. Usiadłam w jego fotelu i chwilę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że starał się, tylko że nie wiedział jak, bo relacja nigdy nie była celem jego życia. Nie obronił nas - swoich wnucząt - przed rodowymi waśniami. Bezczynnie patrzył jak kilka głupich bab szamocze się za naszym pośrednictwem o wyimaginowaną wyższość. Już chociaż wiem, po kim mój ojciec jest taki nieobecny i nieużyteczny. Byłam przy nim mimo wszystko - potrzebowałam, by się przebudził. Potrzebowałam go obecnego i czynnego, jako obrońcę i powiernika moich dziecięcych niedomagań i bólu. Nie było nikogo - ani ojca ani dziadka. Jestem pewna, że teraz zrozumieli już na wieki - dlatego nie śnią mi się po nocach z pretensjami. Ratowałam siebie, kiedy poczułam, że tonę, a cała reszta może mnie tylko ściągnąć na dno. Dziś z trudem wzrastam. Odkrywam bolesne kłamstwa, którymi karmiono mnie za dawnych lat, a w które musiałam uwierzyć na słowo, aby przetrwać do czasów niezależności finansowej. Na szczęście nie cała umarłam. Na dnie zachowała się nadzieja i wiara. Zasiewam ją i zbieram skromne plony. Na szczęście miłość nie jest pazerna i nie potrzebuje wiele do życia. Nie gości się tylko w zamożnych sercach. To, co zostanie po zimie, zasieję znowu, aby pomnażać bogactwa nie znane prężnemu ego.