niedziela, 21 lipca 2013

Pozytywnych myśli kilka o śmierci wróbla Ćwirka...





Kiedy odchodzi Twój przyjaciel - radosna dusza, z którą wspólnie pędziliście BEZPROBLEMOWY żywot pośród dzikości łąk, lasów i szczytów górskich - czy płaczesz z żalu bardziej, czy może ze szczęścia i z tytułu nadejścia kulminacyjnego punku wyrazu Twojej wdzięczności względem niego? (wiem, to trudne zdanie, ale za dużo Fromma swego czasu czytałam;). Płaczesz bez żalu, choć w pełni smutku. Odszedł ten, którego nigdy nie było więcej, niż na tą obecną chwilę. Ten, o którym nie musiałaś pamiętać w dniu jego urodzin ani też nie zawsze mogłaś liczyć na jego pomoc. Lecz nigdy nie odmówił Ci wsparcia i nawet w swej nieobecności był Ci bliższy, niż własna tożsamość.

Pomyśl tylko, jak mistrz żegna się z uczniem? Sam czerpał od niego - co prawda raczej wiedzę, niż sens. Sensem istnienia mistrza nigdy jednak nie był uczeń. Jest to bowiem przymiot nauczycieli. (Od wydawcy: Nauczyciel to ten, który nie zaznał bycia mistrzem w bezkresie wewnętrznej pustki i nie zwykł chodzić tam, gdzie nie mógłby znaleźć uczniów). Mistrz obserwuje pełen akceptacji i ciszy ostatnie oddechy strudzonego ucznia i otacza go ramieniem, w którym nie drży ani jedno włókno mięśniowe z lęku przed rozstaniem. Roztacza wokół atmosferę miłości, pokoju  i wdzięczność za to, że odważył się ów uczeń podjąć trudną drogę ku wnętrzu i zapewnia, że nie ma się czym martwić, nawet jeśli wydaje się, że podróż do jądra nie została ukończona. Oto w napięciu nadchodzi chwila ostatniego sprawdzianu, na którym nie będzie z nim mistrza. Czy młodzieniec poczuł, co chce czynić w tej ostatniej chwili? Czy zrozumiał słowa mistrza o wieczności, która rozpoczyna się zawsze "tu i teraz"? Ciało wiotczeje, źrenice rozszerzają się, jakby chciały sobą objąć cały wszechświat - odwieczne pragnienie każdej duszy. Serce uderza ostatni raz. Płuca - już pozbawione siły wydają mechaniczny wydech. W odmętach mózgu jeszcze przez dłuższą chwilę czai się świadomość, ale w końcu, nie mając dokąd uciec, pozostawia swe ciało, jak dziecko, które dość łatwo i bezwolnie opuszcza łono swej matki. Widok go nieco dziwi, ale może już kiedyś słyszał o nim od świadków. Tylko co dalej? Spogląda na mistrza, który niby zastygł w odrętwieniu. Medytuje i wydaje się nawet nie zauważać, że jego umiłowanego ucznia nie ma już wśród żywych. A może właśnie dopiero śmierć przywróciła go życiu? Czuć, że mistrz stoi gdzieś obok, ale nie widzą się ich dusze. Pustka bowiem nie może doznać pustki żadnym innym zmysłem, jak tylko odczuciem.
- "To koniec. Nic z tego, co znałeś, nie wróci...."
- "Wiem" - uśmiecha się do siebie w duchu były uczeń. Obraca głowę w kierunku, który nie zna swej nazwy i nawet nie można powiedzieć, że odchodzi. Urzeczywistnia się i łączy z tym, do czego od lat prowadził go mistrz.

Tak ty żegnać się będziesz ze swoim ciałem. Pełna ciepłych uczuć, wdzięczności i radości, że dane wam było się spotkać. Teraz jeszcze tego nie rozumiesz.
Nauczono Cię bowiem przede wszystkim NIE LUBIĆ SIEBIE! Wiedzę o miłości własnej czerpać jednak możesz z pielęgnacji.
Nauczono Cię, że gracji i słabości nie da się połączyć z wewnętrznym niestrudzeniem. Przeciwieństwa tej reguły uczy Cię taniec.
Nauczono Cię nie ufać sobie. Od tego odwodzi Cię wytrwała praca fizyczna i jej efekty.
Nauczono Cię, że śmieszność nie przystoi damie. Ten stereotyp miażdżą zdjęcia małych dzieci.
Nauczono być biednym, zakompleksionym biedaczyną. Tego oducza Cię widok napiętych mięśni.
Nauczono Cię, że obowiązek ma przytłaczać. Lecz na przeciw ich naukom przychodzi rozciąganie.
Mawiano przy Tobie, że tylko uczący się winien oddawać cześć nauczycielowi. Współpraca z ciałem pokazuje, jak ważna jest współpraca i partnerstwo.
Kazano Ci pozostawać z innymi na dystans i nie dotykać bez zobowiązań i zapewnień. Poznanie siebie obala te społeczne dogmaty.
Udowodnili, że tylko ich logika ma rację bytu. Lecz ich przygarbione, otyłe, zastane, niezdolne do wielu już rzeczy ciała mówią za nich…
Pokazywano, że sens nadaje tylko osiąganie celów. Lecz gdy poczujesz rozkosz oddechu, każdego kroku nie zrozumiesz, co znaczy „zwykły”, choćby zwyczajność stała się Twoim płaszczem na każdą porę roku…
Mówiono, że ego należy zabić. Ono jednak ochraniało wiotkie kończyny dziecka, by teraz mogło ono czynić tak wiele w dorosłym świecie, wciąż dzieckiem pozostając.
Pokazali Ci kres swoich możliwości i powiedzieli: "Nic więcej Cię nie czeka". Życie w harmonii z ciałem objawiło Ci skrawek prawdy o wszechstworzeniu i już nigdy nie powróci dawna nieświadomość.

Czy potrafisz być swoim najlepszym przyjacielem, z którym w chwili śmierci rozstaniesz się niczym mistrz z uczniem. Duch poprzez cielesne doświadczenia zyskuje swoją niepowtarzalną indywidualność i zatraca ją wraz z ciałem! To Twoja wielka przygoda - wspaniały dar! Nie traktuj tego czasu jak więzienia czy ostatecznego celu. Ciesz się nim, a tym większe będzie Twoje zachwycenie, jeśli pojmiesz istotę wszelkich bytów.


….I nie wracaj, Aniele, przed wrota raju
 z przeświadczeniem, żeś jest upadłą istotą.
 Nie Tobie przecież powierzono sąd nad ziemią.
Porzuć wreszcie nawyk brania boskiego we własne władanie.
Do raju bowiem tak zaślepiony uczeń nigdy się nie dostanie.


Daj sobie szansę na poznanie siebie. Nie wstydź się, nie poniżaj, nie zmuszaj, nie pobłażaj, nie ochraniaj nadmiernie, nie chowaj pod kocem, nie bagatelizuj, nie wyolbrzymiaj.... Po prostu nie czekaj, aż ktoś będzie z Tobą bardziej, niż Ty sama bywałaś kiedykolwiek i na co dzień.


Eva Cassidy – Autum leaves…

wtorek, 16 lipca 2013

O konfliktach i wojnie z punktu widzenia trzeciego pokolenia

     Zanurzam się w ciszę z oka mojego mieszkanka. Widok na ulicę z lotu wróbla (pierwsze piętro). Liście drżą na wietrze, a ja wreszcie rozumiem i daję się im zahipnotyzować. Migocą chaotycznie, dając znak o poruszeniu się niewidzialnego. W dole trawa rośnie.. sama - jak to słusznie zauważył Osho. Jakiś pan przejeżdża na rowerze tak po prostu... Ulice, które nie spłynęły nigdy krwią, przemierzają błogosławione matki i te, które już poczęły. Rozmawiają - ciekawe o czym? Ale chyba nie widzą rzeki ani nie słyszą ptaków, zanurzone bez reszty w zwyczajności. Spokoju nie widać, dopóki nie nastanie niepokój...Spkój nie lubi rzucać się w oczy. O czym rozmawiają? Może sąsiad ją znowu zdenerwował, albo koleżanka puściła plotkę i rozeszło się po wiosce wstydliwe "coś". Może ma problemy z zatwardzeniem z powodu zaawansowanej ciąży, a może ciąży jej ogólnie sytuacja życiowa na każdym z frontów - mąż nie dość czuły, kiepskie filmy w TV, za drogi płyn do płukania i inwazja komarów. Znam to - od dawna z niechęcią obserwuję przerośnięte paznokcie u moich stóp. Niedawno zebrałam się w sobie i oporządziłam dłonie, ale do nóg jeszcze daleka droga. Trzeba iść umyć naczynia i posprzątać pokój, okna dachowe doprowadzić do stanu używalności po remoncie... A za oknem niebo i muchy, uporczywie dobijające się do mieszkania przez wymytą, niewidzialną szybę.
    Tym czasem rzeka w dole lśni jak z najdroższej sercu baśni. I niby tylko ten kontener na ciuchy, obok sentymentalnego, starowiejskiego przystanku, taki niepasujący do reszty, ale przecież tu stoi. Jak coś, co jest, może nie pasować do reszty? Może nie pasować do moich wyobrażeń, preferencji, przyzwyczajeń, wspomnień czy oczekiwań. Ale czy coś może tak po prostu nie pasować? Owszem, może zaburzać przepływ chi, razić na tle krajobrazu, nie wpisywać się w architekturę, ale "nie pasować"? Ogarniam więc ten sam krajobraz, nie wykluczając kontenera. Wreszcie pasuje, a ja nie tracę energii na wypychanie go ze świadomości - wszak zajmuje centralne miejsce w polu widzenia. Przypomina, że to już grubo po 2000 roku i że nawet na wieś wdziera się globalizacja i trzeba będzie wszystko dokładniej badać, bo coraz więcej pochodzi od kultury, a coraz mniej z natury.
    
     Zaszyłam się na wsi, w domu rodziców (a raczej mojej mamy, ponieważ moja rodzina zalicza się do popularnego nurtu matriarchalnych ognisk domowych), aby odnaleźć się w cisz zamglonych pól i stawów. Zawsze, gdy spadała gwiazda i dziadek mówił: "Teraz szybko, pomyśl sobie życzenie" - od kiedy dostałam upragnione rolki - zawsze prosiłam o szczęście. Chciałam być szczęśliwym człowiekiem - w zdrowiu i chorobie, bogatym czy biednym... Dziś, gdy oceniam wyniki moich życiowych zmagań, ze zdumieniem stwierdzam, że jestem szczęśliwym, zagubionym i targanym wewnętrznymi konfliktami człowiekiem, w spokojnym kraju, z dala od gangów, haraczy i politycznych pyskówek.
     Nie dziwi mnie to odkrycie - rozglądam się i widzę moją najbliższą rodzinę, tonącą w waśniach i szepczącą przeciwko sobie niezliczone ilości zarzutów, które ujrzą światło dzienne jedynie w postaci skumulowanej energii, nastawionej anty-komuś. Przytoczę tu kilka świeżynek, żeby nie było, że dramatyzuję i ubarwiam ;)

KONFLIKT I
Kłótnia o sweter
Wracam z urlopu. Po 2 tygodniach nieobecności w domu, spodziewam się zastać w miarę znośną i oczyszczoną na zasadzie sedymentacji atmosferę ogniska domowego. Tym czasem już w progu zauważam złowrogie zerkania zza firanki w moim kierunku. "Co jest, czy ich gniew nigdy nie śpi?". Wchodzę, czujna niczym gazela i zdystansowana niczym lew. Gadka-szmatka i wreszcie się dowiaduję, że zniszczyłam sweter cioci. No tak - wyprany  w zbyt dużej temperaturze miał prawo się rozwlec. Może odkupię - NIE! Przepraszam, nie umiem jeszcze dobrze obsługiwać pralki i nie znam się na praniu wszystkiego - CO MNIE TO OBCHODZI! No dobra, ale ostatecznie chyba nic się nie stało strasznego - SUGERUJESZ, ŻE MOJE CIUCHY TO NIC NIE WARTE SZMATY?!.... Tutaj ja się już zdenerwowałam i koniec - nie gadam z wiecznie niezadowolonymi z żadnego rozwiązania krewnymi, którzy za udane rozstrzygnięcie konfliktu uznają jedynie poniżenie i upokorzenie, w miejsce konstruktywnych wniosków i zadośćuczynienia.

KONFLIKT II 
W obronie życia
Mój pies ma kojec, w którym przez godzinę w ciągu dnia cień jest tylko w budzie. Pewnego dnia upał jak diabli! Mój pies dostał udaru cieplnego (na szczęście zwierzak przeżył i ma już solidne zadaszenie). Poinformowana wcześniej o całym zajściu zgryźliwym smsem od troskliwej mamy, (która wreszcie znalazła realny dowód mojej potworności - celowe i zamierzone znęcanie się nad zwierzętami) przychodzę do domu. Oczywiście nie mogę skupić się na współczuciu i zrozumieniu szeregu mylnych wyobrażeń, które doprowadziły do narażenia życia Dedala, ponieważ mama postanowiła, że zemści się na swoim mężu. Odprawia więc scenę z serii: "Widzisz jaką jesteś nieodpowiedzialną gówniarą", by na końcu rozpocząć swój ulubiony spektakl pt.: "A do tego ten twój ojczulek to jebany skurwiel..." gdyż zbudzony i "poproszony" o zrobienie NATYCHMIAST zadaszenia, odpowiedział "A co mnie to obchodzi - nie mój pies". Idę do psa, nieporuszona ich przedstawieniami. Czeka na mnie, jak gdyby nigdy nic - no może ma troszkę mniej energii - podskakuje i poszczekuje. "Mój Pieszczoszku, czy wiesz, z dziś o mały włos nie zginąłeś i że dołożyłam się do tego całym możliwym zaniedbaniem z mojej strony?" "Ałuułułuuu...!! Huraaa! Idziemy na spacer!"
 Za to kochałam od dziecka psy - niezdolne do zawiści, okrutnej zazdrości, podejrzliwości i manipulacji winą - kochające i ufające, że nawet jeśli bolało, to przecież nie celowo...

KONFLIKT III
Przyjeżdża mój brat - nastawiona przez kochającą mamę maszyna do dewastacji mojego poczucia własnej wartości i godności. Myślę sobie - tym razem wyjaśnimy sobie wszystko w obecności mamy. Ze zdumieniem odkrywam, że celem konfliktu nie jest porozumienie, a jedynie dewastacja, spustoszenie i mająca czekać na końcu tej barbarzyńskiej metody satysfakcja. Ale spokojnie i świadomie podejmuję dialog, starając się utrzymać charakter wymiany zdań w miejsce monodramy zarówno z jego, jak i mojej strony. Mama siedzi i z niekrytą dumą obserwuje jak jej osobista tresura rodzi owoce w konflikcie syn-córka, a raczej obrońca-strenczycielka. Kiedy wszystko, co powiedziałam uległo należytej bagatelizacji, natomiast każde możliwe niedociągnięcie przedstawione zostało niczym zbrodnia na ludzkości, zrozumiałam pewne oczywiste fakty, których istnienia do tej pory nie dopuszczałam do siebie. Dodatkowo mój brat utrzymuje, że istnieje w jego pamięci pewne zdarzenie, którego nie zamierza przytaczać, a które już po wiek wieków będzie w jego umyśle świadczyć na moją niekorzyść. Zrozumiałam, że nie mam szans na osiągnięcie porozumienia, ustalenie zasad rozejmu, ponieważ człowiek ma prawo zdecydować, że będzie nienawidzić i nikt mu tego nie może zabronić. Sam Stwórca wyposażył nas w ten przywilej, a my chętnie z niego korzystamy... Szkoda więc moich starań na próby oczyszczenia siebie z zarzutów, gdyż jeśli jest wola nienawiści i zniszczenia, argumenty mogą tańczyć tylko w rytm bębnów wojennych.

     Reasumując - jestem świadkiem wojny domowej, której energia i logika nie różni się wiele od tej, która towarzyszyła ludobójstwu w Rwandzie czy na Ukrainie. Fakt, że nikt jeszcze nie zginął podczas potyczek, może satysfakcjonować tylko nieczułe jednostki, stojące na szczycie hierarchii rodzinnej, którym względnie nic nie zagraża (niczym głowie państwa, chronionej przez wojsko). Tym czasem giną marzenia, masowo morduje się możliwości i pozytywne nastawienie, wyobrażenia  o innych kreowane są przez wojenną propagandę, wizyty dyplomatyczne mają w rzeczywistości na celu "ustawienie i podporządkowanie" zdehumanizowanych jednostek, stojącym niżej w hierarchii. Krew w piach... ale wszystko jest w porządku, póki nie jest to ich krew. Siedzę tu i całą sobą odczuwam negatywne skutki tych wyimaginowanych, a jakże realnych zarazem konfliktów. Jestem eksterminowaną mniejszością, która gotowa jest już samodzielnie wyjść na łowy i mordować z nieporównywalną swoim oprawcą wyobraźnią nienawiści - czeka tylko na sprzyjające okoliczności.
    Tym czasem dookoła życie rozkwitło i wydaje owoce - mamy pełnię lata. Skąd - pytam nieustannie - taki obrót spraw, brak świadomości i dążenie do krzywdy? Skąd taktyka podstępnego ofiarowywania siebie, by później napędzić konflikt postawą ofiary, złożonej z siebie na rzekomym ołtarzu szyderców? Przecież nic się nie dzieje - żyjemy w czasach POKOJU i względnego dobrobytu. Nasze oczy nie oglądały scen bezgranicznego okrucieństwa, zatwardziałości i bezduszności, a jednak... Okazało się, że to wszystko jest w nas i od zawsze było... Z pokolenia na pokolenie, demoniczne pozostałości dziecięcego, bezsilnego egocentryzmu w rękach rosłych tytanów i decydujących o losach innych - od wielkich i możnych tego świata, po rodziców swoich dzieci, na starszym rodzeństwie i właścicielach niemych misiów kończąc. A jednak są gdzieś całe społeczności - zdrowe i zrównoważone. Co więc nas ostatecznie przerosło, że jako cywilizacja nie poradziliśmy sobie ze swoją naturą, przenosząc sceny agresji z pola bitwy na pielesze rodzinne i na odwrót?
     Tym czasem wojna trwa - tu w moim domu i na całym świecie. Giełda, sąsiedzi, korty tenisowe, olimpiady, kibice i celebryci... Rywalizacja odebrała nam rozum i zatrzasnęła drzwi do pokoju duszy. Nawet wolność seksualna nam już nie pomoże, gdyż intymność stanie się kolejną areną dla tych samych dantejskich scen. Takie jest życie - wreszcie rozumiem. Jeśli człowiek morduje przez cały dzień ludzi, nie dziwi mnie matka, ograniczająca szczęście i potencjał własnego dziecka, ani tym bardziej dziecko bezdusznie pasożytujące na swoich rodzicach. Stan wojenny panuje wszędzie, jednocześnie z powszechnym brakiem zgody na klęskę i śmierć.
     Jak więc wojna może nie pasować? Ona po prostu jest wszędzie, a początek ma zawsze w ludzkim sercu. Trawa zaś wszędzie rośnie jednakowo - do wzrostu potrzebując wilgoci. Nie pogardzi łzą czy krwią. Ludzie powstają przeciwko sobie każdego dnia, na każdym rogu, a natura biernie wzrasta w tym czasie, przechodzi obok, zatacza kolejny cykl życia. Rozglądam się i widzę wokół  tajemnice, prawdy, rozczarowania, ograniczenia i możliwości. Pozorny spokój i kaskadę wydarzeń, następujących po sobie w różnych cyklach... Co być musi, a czego można uniknąć, co podlega naszym wpływom, co zaś nieodwołalnie nas doświadczy i wyrzeźbi kolejną rysę w krysztale serca... Nie wiem. Życie - wielka tajemnica, potężny eksperyment samego Boga, którego wyniku nie sposób przewidzieć. My jak te szczury - nieświadome swojej nikłości, walczące o przetrwanie - chyba, ze nauczy się nas inaczej. Kim trzeba być, żeby uświadomić sobie wszystko, czego doświadczyliśmy? Jak obiecującym trzeba być uczniem, by zasłużyć sobie na mistrza, który wyprowadzi nas z laboratoryjnych  klatek i labiryntów wprost pod rozgwieżdżone niebo, gdzie w każdej chwili będziemy mogli zginąć w szponach dzikiego ptactwa lub gardle naziemnych drapieżców?

piątek, 12 lipca 2013

- Nigdy nie wracaj nocną porą sama do domu.... Córeczko - Mawiała moja nadopiekuńcza mama ;)

"-Marta, mam dziś ochotę na świetną imprezę i przygodę" rzuciłam pełna entuzjazmu podczas opuszczania naszej klatki schodowej.
Impreza była baardzo udana. Ale przygoda? Czyżby ten zalotny tancerz... I to by było na tyle? Wracam do domu. 4:30. Zaczyna świtać. Czuję, że tętni we mnie energia, ale martwi mnie, by nie uleciała cała przed powrotem do łóżka. Idę spokojnym stabilnym krokiem i myślę sobie, jak niezwykłą przygodą, ponad to, czego się spodziewałam, okazał się kurs na opiekunów dzieci 0-3.
"Nic nie dzieje się bez przyczyny" stwierdziłyśmy z dziewczynami na grillu. Serce mi odmłodniało o jakieś 15 lat przez ostatnie dwa lata. Czas nie istnieje - tylko nasze serca mają skłonność (nabytą) do starzenia się i (nie wiedzieć czemu) awersję do dziecinnej świeżości, zwanej w świecie dorosłych naiwnością.
Młody chłopak skręca przy galerii w tym samym kierunku co ja. Ciekawe czy jego impreza byłą równie udana? Jego krok wybija ten sam rytm, co mój, tylko stopy stawia bardziej niedbale i szura po podłożu podeszwami. Po 30 krokach jego obecność zaczyna mi ciążyć. Czy on też tak odbiera moją obecność? Wreszcie mnie wyprzedza. Rzucam okiem na twarz widoczną spod szarego kaptura - całkiem sympatyczny, aczkolwiek niepomiernie bardziej smutny, choć już dawno nauczył się tego po sobie nie pokazywać. Obmyślam drogę powrotną do domu. Która będzie najlepsza - wszakże wszystkie opcje wydają się być równie kuszące. Bardzo bowiem lubię oglądać Wrocław nocą. Mój instynkt samozachowawczy mówi mi jednak, że nie jest dobrze, aby młoda dziewczyna chadzała tymi samymi uliczkami, co młody nieznajomy chłopiec. Poszedł w krzaki i zaczyna sikać. "Ach ci mężczyźni" pomyślałam z pewnym współczuciem. "Pewnie piwko było pyszne". Skręcam więc. On wychodzi skrótem i idzie kilka kroków przede mną. "To dobry znak. Przecież gdyby chciał mi coś zrobić, raczej zająłby pozycję drapieżcy". Idę rozkoszując się atmosferą otaczającą budynek ASP. Tam młodzieniec ponownie zatrzymuje się pod drzewem i rozpoczyna mikcję (proces oddawania moczu dla niewtajemniczonych). "Oj, to już może być problem z prostatą, koleżko. Zalecenia pielęgniarskie: olej z pestek dyni." śmieję się w duchu. Mijam go z pobłażliwym uśmiechem. Znowu idzie za mną. Przyśpieszył. Mój senny zachwyt natychmiast przerodził się w czujność gazeli. Czy on coś planuje? A może po prostu chce jeszcze przed spaniem popatrzeć na długie nogi. Przed nami park i Muzeum Narodowe. "Idealne miejsce na gwałt" myślę sobie już nieco poważniej. Wtedy zapada cisza - to dzieje się w mojej głowie. Jestem gotowa stawić czoła mentalności ofiary. Mój umysł jest gotowy i wyciszony. Wie co robić, żeby wspomóc przetrwanie - nie przeszkadzać odruchom i instynktom. Nie poddam się bez walki! Najpierw udam, że kręci mnie szybki numerek z nieznajomym w parku, a później przyjebie mu parasolką i kopnę gdzie trzeba, żeby ograniczyć maksymalnie opcję pościgu.
Spokojnie, przesadzasz. Prostata to choroba cywilizacyjna - to tłumaczy młody wiek "sikającego po krzakach". Wspieraj swoją biochemię - wyprostuj się i sprawdź gotowość poszczególnych części ciała Szylki. Nogi - dają radę, choć lewa stopa nawala - ale adrenalina to załatwi. Kręgosłup - w strzępach (zwłaszcza szyjny, bo to była naprawdę zajebista impreza). W razie potrzeby podjęcia próby ucieczki mogę więc liczyć raczej tylko na nogi. To nie wygląda ciekawie. Potencjalny napastnik jest wyższy ode mnie i ma łapę, jak na faceta przystało. Z metroseksualnym chłopsztyśkiem inaczej bym sobie pogadała.
Cóż, przyjdzie się bronić, poddać lub zginąć. Ale może jednak nie. Może sobie wkręcam. Z sercem pełnym ulgi skręcam na drugą stronę ulicy, odprowadzając życzliwym wzrokiem chłopaka w szarej bluzie, myśląc sobie jednocześnie, że na chwilę obecną nie byłabym w stanie nawet podać jego rysopisu, więc w razie jego niecnych zamiarów dobrze by było spojrzeć mu wnikliwie w twarz przed całym zajściem. On też skręca. Idzie 15 metrów przede mną. Skręca w alejkę nadodrzańską. "Do zobaczenia, nieznajomy..." Co jest, kurwa? Znowu sika? "Hej ty, przestań leźć za mną jak jakiś zboczeniec!" ciśnie mi się na usta, ale postanawiam biernie obserwować sytuację z centrum dowodzenia kryzysowego. Idzie za mną chwilę, po czym znowu mnie wyprzedza. Przecina mi drogę nieopodal skrzyżowania i rzuca badawcze spojrzenie. Mijamy Most Pokoju - o ironio! Za mostem skręca. Wreszcie! Ależ nie! Znowu kurwa mu się sikać zachciało! Stanął tak, żeby mnie widzieć. To już nie są żarty. Sobota rano kompletne pustki. Mijam go. On znowu idzie za mną krok w krok. Przyśpieszył trochę, by iść bliżej mnie- jak zwykle. "Nie potrafi się nawet zebrać w sobie i zrobić co zamierza. Typowy wieczny student!" Analizuję dalszą drogę. Za skrzyżowaniem Sienkiewicza jest luka w kamienicach. Tego mogę nie przejść cała i zdrowa. Trzeba coś zrobić. Nie chce mi się psychologicznie zagadać zboczeńca. "Ach, jaki ten Wrocław urokliwy" - myślę rozglądając się z zachwytem. Po chwili zatrzymuję się i obracam w tył. Nie patrzę na niego - przecież zatrzymałam się podziwiać MOST POKOJU! Mija mnie. Idę dalej. On obraca się. Teraz nie mam już żadnych wątpliwości - ten oto osobnik posiada nieograniczone możliwości sikania po krzakach (w nadziei, że może kolejnym razem uda mu się zaatakować ofiarę od tyłu, zamiast ją tchórzliwie wyprzedzać). Zatrzymuję się za przystankiem autobusowym. Czekam. Chłopak powoli znika mi z oczu koło ogrodu botanicznego. Jak teraz przedostać się inną drogą do domu? Zaczynam kluczyć ciemnymi uliczkami i rozmyślam, skąd się biorą tacy ludzie...

Oto mój osobiście domniemany portret młodego gwałciciela:
Młody, zakompleksiony chłopak. Chciałby wyrwać fajną laskę, ale ma za mało charyzmy, bądź też nawet wadę wymowy lub niedostatecznie opanowaną poprawną polską mowę. A hormony buzują. Ileż można się masturbować w tajemnicy przed mamą w sąsiednim pokoju. Narasta w nim coś na rodzaj gniewu wymieszanego z upokorzeniem. To jego nowe źródło siły. Marnotrawił energię około 23-28 lat, teraz dziwi się, że słabość go zwyciężyła. Czy wie już, że we własnych oczach jest zerem? Nie dopuszcza tej myśli. Musi być silny, żeby odebrać siłą to, czego chce, a nie potrafi na to zasłużyć w żadem znany mu sposób. Silny, by udawać przed kolegami i samym sobą... Tak mu źle ze sobą, że nie myśli o konsekwencjach. Ulga jest jedynym pożądanym odczuciem po latach wewnętrznej rebelii i partyzanctwa energetycznego.

Narasta we mnie gniew, gdy to piszę. Tylu martwych ludzi, zmarnowane potencjały. Ziemia karmi ich spojówki i skórę, dostarcza im każdego z setek niezbędnych składników budowy ich organizmów, a oni potrafią z tego stworzyć jedynie stłumienie, smutek, lęk i agresję. A przecież ich oczy mogłyby być odbiciem nieba, a stały się narzędziem motywującym do zbrodni.
Ale przecież znam tą drogę... Znam te agresywne myśli, które odbierają ochotę na życie lecz nie pozwalają umrzeć bez dopełnienia pewnych ambicji choćby chorymi metodami. Niepojęta Droga przywróciła mnie światłu, które nadal tli się również w ich sercach. Nie moja to zasługa, że nadal żyję. Nie wiem nawet komu mam za to podziękować (chyba zacznę w tym celu na nowo wierzyć w B.). Współczuję, ale parasolką przyjebię bez wahania!! Strzeżcie się zboczeńcy!! ;)

żarcik ;)

Jezus udał się na Górę Oliwną. Rano znowu przybył na teren świątyni i cały lud zaczął się zbierać przy Nim. On usiadł i uczył ich. Wtedy uczeni i faryzeusze przyprowadzili jakąś kobietę, przyłapaną na cudzołóstwie. Postawili ją pośrodku  i powiedzieli Mu: "Nauczycielu, ta kobieta została przyłapana na występku cudzołóstwa.  W Prawie Mojżesz kazał nam takie kamienować. A Ty co powiesz?" Mówili to dla poddania Go próbie, by mieć coś do oskarżenia Go. Na to Jezus pochyliwszy się rysował palcem po ziemi. Gdy nie przestawali Go pytać, wyprostował się i rzekł im: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem".  I znowu pochyliwszy się, rysował po ziemi. Gdy oni to usłyszeli, zaczęli jeden po drugim odchodzić, zaczynając od starszych. Aż tu nagle "Jeb!" - potężny kamol uderzył niewiastę prosto w głowę. Tłum rozstąpił się i oczom mistrza ukazała się kobieta, która rzuciła ów kamień, a była to matka Jezusa. Jezus zafrasowany rzekł: "Matko, dlaczego to uczyniłaś?" Rzekła niewiasta: "Ażeby ci cholerni teolodzy nie marnowali w przyszłości czasu i energii ludu na przekonywanie o moim niepokalanym poczęciu!"

piątek, 12 kwietnia 2013

     Zazdroszczę chorym umysłowo i upośledzonym dzieciom... Wy też tak macie czasem? One to mogą wszystko - być kim chcą! Mogą eksperymentować bez obaw, co ludzie powiedzą. Dziś, kiedy każdy musi kimś być - tylko przez bycie nikim, można być kim się chce... One mogą śpiewać głośno i z aktorską intonacją i dużo przy tym fałszować - im i tak wszystko wypada - są przecież tylko chore. Upośledzone dziecko ma prawo dziś myśleć to, a jutro po namyśle coś zupełnie innego bez zwątpienia czy wstydu, że zweryfikowało zdanie. Nie musi niczego udowadniać, a każda najmniejsza umiejętność, wniosek witane są nagrodą, miast naganą, że dopiero teraz się zorientował, lub jeszcze lepiej - że nie wypada tak bystrze myśleć, bo się ludzie odsuną. One mogą eksperymentować  z modą, mogą chodzić na castingi, zakładać własne kabarety, a po pracy być wrażliwymi romantykami. One mogą wzdychać do kwiatów oraz tulić się do drzew, gdy tylko zechcą, nie muszą mieć do tego naukowych pobudek. One są tak strasznie po prostu, że aż boli mnie ta świadomość. Te pobłażliwe spojrzenia tłumu, pełne ciekawości, a czasem nawet rozbawienia, tylko dlatego, że to "chore, biedne dziecko".

     A ja tak niewiele bym chciała - w swoim, nie swoim pokoju siedzieć na podeście pod skos, żeby znad żywopłotu obserwować, jak droga niknie za zakrętem, a moje chi jednoczy się ze wszechświatem. Tylko że to nie możliwe - to jest inne. "Jedz i ciesz się, nie wydziwiaj. Odwdzięczysz się w polu i w szkole bądź lepsza od innych!" - dla niektórych to nonsens, taka zaś jest aura w mojej krainie. Kogoś innego może to zaś śmieszyć - cóż za ckliwe wypociny leniwej gadziny... Ale serce smoka nie jest leniwe. Ono po prostu nie budzi się dla byle gniewu, bałaganu. Nie łase jest na mechaniczne emocje czy etat parobka. Jeśli smok nie czuje się partnerem, nie wysili się by dopomóc. Nie wyzuje siebie z energii na rzecz idei, która go w żaden sposób nie pociąga. Smok współpracuje tylko z pasją równą temperaturze swojego ognia. I choćby miał wykonać zwykłą, brudną robotę - wykona ją rzetelnie i nie szczędząc energii na wdzięk podczas wykonywanej czynności. Smok rozkłada skrzydła tylko do lotu z kompanem, w razie starcia z silnym rywalem lub z chęci podążania za głosem własnej natury. Nie czyta podręczników dla "zielonych". Staje oko w oko z zagadnieniem u boku swojego mistrza, a później uzbrojony już tylko we własną wiedzę.
     Jeśli masz też jakieś takie dziwne dziecko - nie strofuj go nadto... Nie zabijajcie bezbronnych, niewinnych dzieci-smoków. One są inne niż Wy - słabi, zatroskani, majętni, znieczuleni i nadęci obywatele - ale mają prawo takie być - takie czasy. Zamiast je tępić, zawrzyjmy z nimi dozgonny rozejm, a w przyszłości ich siła nas ochroni, kiedy będzie się nam gorzej wieść. One są nietykalne, doskonałe w swej niepowtarzalności.One odlecą daleko stąd i nikt nie zdoła ich zatrzymać, jeśli tylko pozwolimy im nabrać sił, kiedy są jeszcze bezbronne.



     Ja też nie do końca rozumiem, dlaczego tak się przejęłam ich opinią, że aż musiałam wyszukać ten pseudonaukowy, wschodnio-liryczny bełkot, żeby pod jego pozorem dać sobie prawo do tej prostej obserwacji - lubię mój widok z okna, tylko pod niecodziennym kątem. Kiedy nie można sobie powydziwiać do woli we własnym pokoju, uczymy się uciekać do innej równoległej rzeczywistości w poszukiwaniu doznań o podobnym natężeniu - informacje, plotki, ploteczki, newsy naukowe czy polityczne. A tym czasem tu pod nosem, na mojej najdroższej wioseczce takie cuda, cudeńka, że aż serce drży z uwielbienia... Idę teraz sprzątać... Ale nie sprzątać tak po prostu, jak się sprząta. Idę Sprzątać! Uwielbiam bowiem Sprzątać, ale za to sprzątać nie za bardzo, no chyba, że już trzeba...

piątek, 25 stycznia 2013

Wariacje na temat macierzyństwa i tacierzyństwa

     Tak, tak... już widzę tłum znudzonych sobą matek, które dudnią złowrogo: "Gówniarze, życia nie znają! Mędrkować im się zachciało!". Nie chcę udowodnić, że byłabym lepsza. Nie uważam, że macierzyństwo to filozoficzna zagadka Sfinksa. Ja po prostu sama miałam kiedyś matkę (i żyje ona nadal, ale to inna historia), a może raczej ona miała mnie. Mam też wielkiego psa, również w pewien sposób skrzywdzonego przez życie, którego życiowa ścieżka przecięła się z moją i teraz wspólnie próbujemy sobie z sobą jakoś poradzić... Dlatego, żeby nie nadwyrężać cierpliwości poczciwych matko-polek, będę odnosiła się bezpośrednio do mojego psio-macierzyństwa oraz pośrednio do macierzyństwa od strony dziecka.
     Nie chciałam być jak Osho - stwierdzić, że to zbyt trudna sprawa i pozostawić ją innym. Nie chciałam się łudzić, że wiem lepiej, niż moi rodzice, jak sobie radzić z niespełnionymi oczekiwaniami, próbą zawłaszczenia cudzej istoty czy zakłopotaniem z serii "Co ludzie powiedzą". Miałam kiedyś przyjaciela - nazywał się Baster. Był to mieszaniec owczarka niemieckiego z rottweilerem - ot czarny, krępy, średniej wielkości psiak. Pamiętam - mama kazała brać z miotu tego najcharakterniejszego, co warczy przy misce. Wzięliśmy. Byłam wtedy w gimnazjum. Trzymałam go na rękach i chciałam przeżyć z nim wiele niezapomnianych przygód. W rodzinie zachwyt - do drugiego szczocha na chodnik. Później już tylko buda i łańcuch - bo nieokrzesany. Ja zajęłam się swoim zalęknionym, niechcianym sercem. Basterem już nie miał się kto zająć. Po 6 latach totalnej izolacji psychospołecznej (nie liczę nieudolnych prób pogłaskania szamoczącej się na łańcuchu czarnej bestii, która wyrywała kołki z ziemi, którym krowa nie dawała rady...) nagle zaskoczenie, szok, konspiracja - pies ugryzł babcię, która go karmiła dwa razy dziennie, zaspokajając w ten sposób rzekomo wszystkie jego potrzeby. Może trzeba go uśpić? Kiedy to usłyszałam, zrozumiałam, że trzeba działać od zaraz - relacja nie poczeka niczym projekt architektoniczny na lepsze czasy. Ona żyje, nawet, gdy umiera z powodu ignorancji. Spacery - najpierw w dzień po polach. Okazał się bardzo pojętnym uczniem - zawsze przy nodze, nawet bez smyczy. Bał się wszystkiego, od czego nie oddzielała go siatka. Pomagałam mu zrozumieć, że nie musi się bać, choć sama nie wiedziałam, jak mu pomóc. Później pierwszy spacer do miasta i przerażenie ruchomą kładką. Pokonaliśmy razem wiele wspólnych barier. Ból i wstyd z powodu pogryzienia. Pytanie bez odpowiedzi: Dlaczego mi to zrobił? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi... Później kupiłam książkę o pozytywnym szkoleniu. Wkurzały mnie te opowieści o domowych pupilkach, dopieszczanych przez właścicieli. Dzielnie jednak próbowałam zrozumieć, że to ja mam problem z niedoborem czasu, bez którego nie ma mowy o relacji. Jednak mój pies miał wiele problemów, o których nie wspominano w cukierkowych opowieściach o nauczaniu wytwornych sztuczek.
      Przełomem był wyjazd do Świnoujścia, gdzie moja kumpela pokazała mi "Zaklinacza psów". Codziennie oglądałyśmy każdy odcinek, w przerwach chodząc na spacery brzegiem morza. Wróciłam do domu i natychmiast rozpoczęłam treningi - chyba bardziej samej siebie, niż psa. Nie był trudny w ułożeniu. Potrzebował jasnych, zrozumiałych komunikatów i obecności. Sam się podporządkowywał. W pół roku osiągnęliśmy poziom zrozumienia, jakiego nie dały nam trzy lata pozytywnych podchodów. Może za rzadko się widywaliśmy, ale co to były za spotkania...
      Był wspaniały - do domu wracałam co tydzień na studiach, bo wiedziałam, że czeka na spacer. Razem uciekaliśmy w polny mrok przed problemami społecznie pospolitymi. Poznaliśmy wszystkie możliwe gwiazdozbiory oraz uciekaliśmy przed kulami kłusowników. Goniliśmy ważki i tarzaliśmy się na polnych drogach. Odkrywaliśmy tajemnice ognistej łuny za torowiskiem - co było strasznie ekscytujące! Ja śpiewałam na całe gardło, a on swoją obecnością dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Tyle radości, rechotów no i troski, kiedy przeskoczył rzez rów i skręcił sobie łapę. Nie było, że płaszcz, że ładne buty (lubiłam chodzić z nim ekstremalnie elegancko ubrana polnymi dróżkami - ceniłam sobie jego towarzystwo ponad wszystkie inne) - wiedziałam, że niczego nie odżałuję, by ratować mojego psiaka i dotaszczyć go kilka kilometrów do domu. Leżał nieruchomo, a ja pozostawiłam w tyle swoje zgorzkniałe ego, by być przy nim. Strasznie fajny kompan! Zero szpanu - tylko obecność. Planowałam dla nas przygodę wielką i donośną - chciałam mu pokazać kawał świata. Temu zalęknionemu burkowi z podwórka, który dla krewnych dalej był bezlitosnym mordercą z piekła rodem, dla mnie zaś najbliższym towarzyszem doli i niedoli. Uwielbiałam patrzeć jak idzie przede mną. Chciałam zobaczyć go na górskim szlaku. Niestety szybko zaczął podupadać na zdrowiu. Bóle stawów sprawiły, że musiałam skracać nasze wielogodzinne wędrówki do krótszych spacerów. Postanowiłam wyruszyć sama. Wróciłam do domu po kilka rzeczy - on czekał jak zwykle przy bramce. Nie był nachalny - po prostu patrzył i czekał. Tym jednak razem babcia znowu wkurwiła mnie straszliwie swoimi władczymi dyrektywami. Z 40-stopniową gorączką w 10 minut spakowałam się i wyruszyłam na tajemniczą wyprawę. Patrzył jak odchodzę, spokojny i radosny, dopóki nie zniknęłam za zakrętem szosy. Nie miałam głowy dla niego, zaprzątnięta swoim obolałym ego, nawet nie zawołałam na niego, nie pogłaskałam.
     Dwa dni później telefon z domu - Baster nie żyje. Właśnie schodziłam z kopca Popiełuszki w Krakowie. Odczułam krótkie dławienie w klatce piersiowej, później łzy - spojrzałam na kotlinę poniżej, kilka wzniesień i przypomniałam sobie, jak dobrze nam było i że przecież od dwóch lat ani razu nie uniosłam na niego głosu. Jaki pewny siebie się stał w porównaniu do początków i nie było nic ponad to, co sobie zdążyliśmy dać - relacja bez oczekiwań. Później już tylko radość, że byliśmy dla siebie i staraliśmy się w swojej obecności o drugą stronę.
   Rok później Gotye z piosenką Bronte - strzał w dziesiątkę. To byłam ja i mój Baster - burek z podwórka, którego gotowa byłam zabrać ze sobą na studia, wyprawę i spacery po nocach. Płakałam - nie - ryczałam pół dnia - wreszcie. Odczułam ogromną ulgę. Chyba do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny był dla mnie kontakt z nim.
      Zrobiłam w sercu miejsce na kolejne stworzenie, teraz już na całego ze mną. Przygarnęłam Dedala - biszkoptową Akitę Inu po przejściach. Charakterny samiec, ponoć agresywny. Dobra, miałam już do czynienia z agresją. Dopiero później zrozumiałam różnicę pomiędzy psią bojaźnią a dominacją. Było zajebiście trudno - gdy pierwszego dnia zabił kunę (która darła się na chwilę przed śmiercią jak dziecko obdzierane ze skóry), kiedy mnie pogryzł w walce o łóżko, kiedy pogryzł mnie przez przypadek i mama zobaczyła krew na spodniach, kiedy zaatakował moją współlokatorkę i dobrego kumpla. Kiedy stawał dęba za każdym razem, gdy mijały nas miastowe pieski kanap(k)owe i gdy doskoczył do dziecka, które niosło w ręku ciastko. Kiedy wylądowałam na środku chodnika na plecach, rozdzielając go z małym prowodyrem starcia i gdy nie umiałam powiedzieć znajomym i rodzinie, dlaczego go nie oddam. Kiedy lenił się i trzeba było sprzątać trzy razy dziennie oraz gdy zesrał się na środku zatłoczonego placu przed Halą 100-lecia, a ja zgubiłam jedyny woreczek. Dziś sobie myślę, że to było totalne szaleństwo: wziąć wielką bestię po przejściach do studenckiej norki. Szczerze - nie wiem, czy zdecydowałabym się na niego ponownie (być może działa tu prawo psychologiczne, traktujące o włożonym w to przedsięwzięcie trudzie), jednak wiem, że uczę się bardzo wiele, starając się być przy nim - przed i po okresie, gdy słońce i deszcz, załamka, ostre zatrucie czy dwa etaty.
     Jest cwany - nie stara się ponad normę. To ja muszę dorastać, bo on nie ma w tym interesu - no chyba że odpowiednio zaaranżuję ćwiczenie. Nauczyłam się nawet trochę bycia czułym i czujnym zarazem. Karcenia bez fochów oraz powtarzania w nieskończoność bez frustracji. Obserwuję moje zwierzę i staram się je poprawnie odczytać, bo jeśli ktoś tu ma problem, to co najwyżej ja - z sobą albo z nim - bez znaczenia. Gdy ja główkuję, on jeszcze bardziej, jak postawić na swoim. Nie mogę od niego oczekiwać litości, posłuszeństwa czy bezgranicznej wierności. Wszystko muszę sobie wywalczyć w grze z jego psią, niezależną naturą. Nie traktuję go jak ofiary - nie czynię mu ulg z powodu ciężkiej przeszłości. Choć często borykamy się z moimi lub jego zwichrowaniami. Ale cóż - mamy tylko siebie (no i ciocię Martę, ale to tylko przejściowo) i wiem, że dopóki się staram, on też będzie się uczyć.
     Z czasem okazało się, że przeniosłam na niego większość karcących wizji relacji rodzic - dziecko, które zaobserwowałam w moim otoczeniu (tak, mam na myśli tu moją rodzinę głównie). Jednak on nie był tak potulny, jak ja - ostro się stawiał i czekał, aż zrozumiem i wyciągnę rękę (żeby on mógł ją złapać w paszczę i wyładować na niej swoją frustrację). Na szczęście produkują wytrzymałe zabawki dla psów tego kalibru.
     Dziś na spacerze podsumowałam moje doświadczenia: macierzyństwo to nie dyscyplina, a żywa obecność. Nie tylko nakarmienie i wyprowadzenie na byle jaki spacer, a dostrzeżenie mnogości, współzależności potrzeb i harmonijne współgranie z nimi. Żeby być matką, trzeba mieć łeb jak sklep. Ja mam pracę, znajomych, zainteresowania, a on tylko mnie i mnóstwo energii. Ja wracam i mówię: "Chodźmy spać", na co on ochoczo i radośnie " A pobawisz się jeszcze ze mną?!!!!". Wstaję rano i myślę nerwowo: "Kurwa, znowu zaspałam!!", zbliżam się do drzwi wyjściowych i widzę: "Ale fajnie, że już wstałaś! A pójdziemy na trochę dłużej, niż zwykle?". Ja oglądam się za moim odjeżdżającym właśnie autobusem, a on zastanawia się pięciokrotnie na którą gałąź nasrać i uwalić sobie przy okazji kufer. Mijamy moją sąsiadkę - kiedy ona ochrzania mnie za sierść na klatce i poprzesuwane wycieraczki, on ślini się ochoczo na jej znerwicowanego teriera. Wiedziałam, że tego nie da się opisać - z psem trzeba po prostu zamieszkać. Jest on jak ciąża - obciąża organizm i wywleka na wierzch wszystkie czające się w ukryciu niedomagania organizmu człowieka. Nie jest on spełnieniem moich marzeń - jest powrotem do surrealistycznej rzeczywistości, obcej rodzicom przykładnych pociech, które istnieją tylko po to, by można było być z nich dumnym. On nie zda psiej matury, tylko dlatego, że uznam iż przyniesie mi wstyd przed sąsiadami. Nie obchodzi go, że sadzi największe kupy na podwórku i że akurat zapomniałam woreczków- sra w najbardziej niestosownych miejscach. Na moje frustracje reaguje zaskoczeniem i względnym zdziwieniem: "O co ci chodzi kobieto? Wyluzuj! Ja po prostu jestem bardziej zrównoważonym przewodnikiem stada. Czy nie możesz więc po prostu iść za mną!? Kogo ty chcesz oszukiwać?". Psa nie można kochać, ale można go zrozumieć. Dziecka można w ogóle nie starać się rozumieć i wmawiać sobie, że się je bezgranicznie kocha. Gdybym więc nie miała psa, prawdopodobnie wciąż wierzyłabym, że relacje trzeba mieć, żeby w niej być.

czwartek, 24 stycznia 2013

Byłam i choć już nie jestem, wiem, że na pewno będę - czyli o ewolucji mentalnej ciąg dalszy...

     Niedawno odeszli moi dwaj dziadkowie. Obydwaj jednego dnia, dokładnie po upływie 12 godzin. Nie żebym doszukiwała się tu jakiś niewiarygodnych powiązań - nie widzę sensu w robieniu z tego sensacji czy atrakcji turystycznej. Jednak zastanawiający jest fakt, że obydwaj schorowani już ludzie odeszli po sobie w tak pozornie ważnych okolicznościach, za jaki uznaję motyw czasoprzestrzennej dokładności i znamienną odległość czasu. Nie piszę, że ich straciłam, ponieważ w pewnym sensie byliśmy sobie zupełnie obcy. Ja - wnuczka obarczona krzyżem dziadkowych oczekiwań i wnuczkowych powinności, poddałam się zupełnie już dawno temu, kiedy po kolejnych powrotach zastawałam zamkniętych na życie, starszych, niewiele rozumiejących ludzi, z którymi łączyły mnie bardziej lub mniej radosne wspomnienia sprzed wielu, wielu lat. Sama też przyznaję skruszonym sercem, że nie otwierałam się przed nimi ani chętnie, ani często... Zastanawiam się, czy kiedykolwiek widzieli mnie, a nie tą, którą udawałam - za którą, jak mi się wydawało, powinnam uchodzić. Potwornie zagubiona, mała dziewczynka, udająca dorastającą istotę ludzką, podejmująca z ukrytym przerażeniem kolejne funkcje  i odpowiedzialności, właściwe dorosłym ludziom. U Władka na kolejnych spotkaniach padały mgliste fakty i obronne przekonania. Coraz słabiej szły nam rozmowy. On nie pytał, ja oglądałam telewizję, czasem próbując zabawić go odgrzewanym poruszeniem mojej niedojrzałej istoty, chowanej skrzętnie przed każdą wizytą w odmętach osobowości, wytworzonej na pokaz. Nawarstwione uprzedzenia natomiast budowały nieprzenikniony mur w starzejącym się umyśle Antoniego - dziadka, z którym... zbierałam ślimaki, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły. Na długo przed jego śmiercią opłakałam należycie utratę przyjaciela dziecięcych lat, nastawionego przeciwko mnie przez autorytarną babcię, która nie mogła się pogodzić z niezależnością najmłodszej wnusi. Później już nie wracałam stricte do niego, on zaś mijał mnie w maleńkim domku jednorodzinnym niczym obcą sobie, a nawet wrogą postać. Rzucałam mu wtedy pretensjonalne: "Dzień dobry", a on udawał, choć do dziś nie wiem przed kim, że mnie nie zauważył wcześniej i pośpiesznie wychodząc mamrotał pod nosem kilkakrotnie odpowiedź. Z czasem zaczęło mi to sprawiać satysfakcję: "Spójrz, kogo pozostawiłaś za sobą! Mało znasz innych takich głupców, jak ci najbliżej z Tobą spokrewnieni." - myślałam sobie w duchu. Chciałam wyrwać go zupełnie z serca, ale to oznaczałoby utratę najcenniejszych wspomnień życia. Czekałam więc na moment, aż ożyje na nowo i wtedy ponownie się spotkamy. W listopadzie dostał masywnego udaru. W ramach potrzeby odbycia pilnej konsultacji endokrynologicznej odwiedziłam jego szpitalne łóżko. Leżał taki bezbronny jak dziecko, którym byłam kiedyś u jego boku. Nie widziałam go takiego już dawno: słabego i otwartego na obecność - prostą i bezpretensjonalną. Nie był sam. Jego córki i żona były z nim w tej chorobie, ale jakieś takie zabiegane i choć spokorniałe, to chyba nie do końca obecne. Podeszłam i złapałam jego dużą, spracowaną i cieplutką dłoń. To był mój kochany dziadunio od ślimaków. Bardzo łatwo przyszło mi odezwać się do niego sprzed lat, czułymi i szczerymi słowami, które nie spotkały się z żadnym oporem z jego strony. Chwila ta trwała niczym pierwszy od dawna pocałunek, złożony na ustach dawno niewidzianego oblubieńca (przepraszam za te wzniosłe patetyczne zwroty, ale nie potrafię inaczej tego nazwać). I tylko tez wzrok moich krewnych, sugerujący, że nie pomoże tu ckliwa obecność, jeśli natychmiast supersprawnie nie zmienimy pampersa... "Beznadzieja" - krzyczała we mnie zbuntowana potajemnie od lat nastolatka, ale fakt był oczywisty - należało go wymienić.
     Szkoda, że sprawność w naszej rodzinie nigdy nie szła w parze z wrażliwością na drugiego człowieka - zawsze na drodze do celu cierpieli bliscy, stojący niżej w hierarchii stada. Dzięki temu jestem dziś twarda - tak twarda, że nie czuję bólu i obchodzę się sama z sobą jak z porzuconym przy drodze kamieniem, który przeszkadzał zbożu, więc odgrodzono nim od niechcenia miedzę. Taka niepotrzebna, ale zmyślnie wykorzystana, nieurodzajna kruszyna. Nie znam litości dla siebie samej, bo w oczach współbraci nigdy na nią nie zasługiwałam. Wiem jak to brzmi - trochę przejaskrawione, ale zajebiście boli nawet po wielu, wielu latach. Dzieci nie powinny dorastać w atmosferze skrajnego niezrozumienia i bagatelizacji ich potrzeb emocjonalnych.
     Kiedyś w moim życiu tak pięknie świeciło słońce - dziś już nie pamiętam, jak to jest wierzyć ślepo, że mimo wszystko kiedyś zasłuży się na miłość, jak cała reszta stworzenia, objawiająca się w pełni glorii każdego poranka. Tak chciałam być jej częścią - wespół weselić się z życiem. Teraz rozumiem, że cały czas byłam jej siostrą. Wielka słodycz przepływała przeze mnie z jej źródeł - ale coś we mnie dawno już przestało czuć tą euforię i ciekawość pozbawioną lęku. Mówią mi: "Przestań wspominać, przecież nie jesteś już dzieckiem. Jesteś odpowiedzialną osobą", ale oni nie wiedzą, że się mylą. Odpowiedzialność nigdy mnie nie przerażała - wystarczyło mnie jej nauczyć. Przerażała mnie niezrozumiała agresja psychiczna, której nigdy nie mogłam uniknąć, choćbym nie wiem jak się starała. Nie mając się kogo spytać, o co im wszystkim chodzi, sama w sobie próbowałam odgadnąć. Tym czasem lęk narastał pod naporem coraz silniejszych razów. Teraz wiedza, że to oni sobie cały czas ze sobą nie radzili, wydaje się zupełnie nieprzydatna. Jestem na wpółmartwa i nie wiem jak powrócić do pełni życia. Ci sami, cieszący się z pierwszych kroków rodzice, potrafili odrzucić momentalnie dziecko, bo stłukło wazon, ucząc się biegać! To boli! Nie rozumiecie, że wasz przejściowy, niekontrolowany gniew boli, jak nigdy niekończące się gradobicie! I to jeszcze tak często powracający... Gówno mnie obchodzi, że się nie wyspaliście. Trzeba było pomyśleć o waszych niezaradnościach zanim spłodziliście sobie zabawkę - opiekuna na starość. Udawanie, że jesteście obecnymi, kochającymi i chcącymi dobra waszych dzieci rodzicami, nie wystarczy nikomu, poza wami samymi. I nie chcę tu słyszeć obrońców, że swoimi żałosnymi wywodami, że życie jest ciężkie, że każdy ma granice wytrzymałości... Już dość! Każdy ma granice wytrzymałości - moje były naruszane wielokrotnie pod pretekstem dobra rodziny, majątku, opinii publicznej, a nawet mojego własnego. Tak naprawdę, to wy jechaliście po bandzie, a ja byłam waszym amortyzatorem, workiem treningowym. Ale teraz role się zamieniły. Pokażę wam, gdzie leżą wasze granice wytrzymałości - poruszę każdą wyrządzoną mi nieprawość i zażądam raportu z waszej świadomości w momencie czynienia jej. Wydaje mi się bowiem, że byliście totalnie nieświadomi skutków podjętych działań, bo wygodniej wam było żyć w przeświadczeniu nieomylności waszych metod wychowawczych. Dlatego też nigdy nie liczyliście się podczas ich stosowania z moimi odczuciami - wtedy musielibyście się wysilić i poszukać kompromisu... A po co szukać kompromisu z robakiem, skoro łatwiej i szybciej go zdeptać!
    A wracając do dziadków: czekałam cierpliwie na moment, kiedy ożyją, choćby na chwilę przed śmiercią. Nie zdążyłam pożegnać się z Antkiem. Nim dotarłam do domu, Władek też już nie żył. Ten drugi nie pogodził się z niedołężnością swoich wnuków, którzy na ostatnie lata jego życia, porzucili jego i babcię na pastwę samotności w małym mieszkanku, z dala od wszystkich. Usiadłam w jego fotelu i chwilę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że starał się, tylko że nie wiedział jak, bo relacja nigdy nie była celem jego życia. Nie obronił nas - swoich wnucząt - przed rodowymi waśniami. Bezczynnie patrzył jak kilka głupich bab szamocze się za naszym pośrednictwem o wyimaginowaną wyższość. Już chociaż wiem, po kim mój ojciec jest taki nieobecny i nieużyteczny. Byłam przy nim mimo wszystko - potrzebowałam, by się przebudził. Potrzebowałam go obecnego i czynnego, jako obrońcę i powiernika moich dziecięcych niedomagań i bólu. Nie było nikogo - ani ojca ani dziadka. Jestem pewna, że teraz zrozumieli już na wieki - dlatego nie śnią mi się po nocach z pretensjami. Ratowałam siebie, kiedy poczułam, że tonę, a cała reszta może mnie tylko ściągnąć na dno. Dziś z trudem wzrastam. Odkrywam bolesne kłamstwa, którymi karmiono mnie za dawnych lat, a w które musiałam uwierzyć na słowo, aby przetrwać do czasów niezależności finansowej. Na szczęście nie cała umarłam. Na dnie zachowała się nadzieja i wiara. Zasiewam ją i zbieram skromne plony. Na szczęście miłość nie jest pazerna i nie potrzebuje wiele do życia. Nie gości się tylko w zamożnych sercach. To, co zostanie po zimie, zasieję znowu, aby pomnażać bogactwa nie znane prężnemu ego.