sobota, 20 października 2012

     Ostatnio przybył do mnie Pan Smutek. Przywitałam go z ogromnym entuzjazmem, gdyż już bardzo dawno się nie widzieliśmy. Tak dawno, że zaczęłam mu mówić na "Pan". Kiedyś byliśmy nieodłącznymi druhami na mojej życiowej drodze, jednak od dłuższego czasu słuch o nim zaginął. Zastanawiałam się, co się z nim mogło stać? Wyjechał w odległe miejsce? Nie możliwe, gdyż widywałam go często na ulicy: na twarzach przechodniów (tych, którym nie pozwalał zapomnieć, że żyją). Gościł też u mojej współlokatorki, pijając z nią regularnie poranną kawę, albo zasiadając do obiadu. W pracy na twarzach pacjentów i ich rodzin, żegnających się na zawsze lub też godzących się z utratą zdrowia, świadomości i związanych z tym możliwości. My jednak dwoje mijaliśmy się bez słowa, jakby zupełnie obcy sobie. Syty głodnego nie zrozumie, ale czy można zapomnieć o głodzie, który niegdyś doprowadził cię na skraj wycieńczenia? A może to ja go do siebie nie dopuszczałam, a on widząc moją niechęć, nie utrudniał mi wymazania siebie z pamięci...
     Nie widywaliśmy się nawet w snach. To bardzo dziwne, gdyż uwielbiałam go przez długie, długie lata mojego dorastania i nie wyobrażałam sobie szczęśliwego życia bez domieszki smutku. Byłam zagorzałą fanką historii bez happy endu i marzeń porzuconych w imię zasad, dając w ten sposób cierpki smak zwycięstwa nad samym sobą. Tak wyobrażałam sobie swoje życie, aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Tak diametralnie, że odwróciłam moją twarz w stronę słońca i nie widziałam sensu oglądania się za siebie. Czasem miewałam gorsze dni, ale winnym temu był wstyd. Nawet śmierć nie wydawała mi się okazją do wspólnego spotkania.



     Długo nie było Cię u mnie w domu, mój drogi Przyjacielu z dawnych lat. To nie dlatego, że Cię znienawidziłam - wiesz przecież, że nie. Po prostu nie czułam, że chcę Cię znowu ujrzeć i poczuć przy moim boku. Myślałam czasem o Tobie, a właściwie o nas - jak dobrze nam było. Nie potrafiłam jednak przypomnieć sobie dlaczego. Przyzwyczaiłam się myśleć o tamtych czasach jak o burzy hormonów oraz niemożności wzniesienia się ponad mentalność ofiary i niekorzystne warunki zewnętrzne. Pamiętam jeden z naszych wspólnych ostatnich spacerów pośród oszronionych drzew i pól w rytm płyty zespołu Hurts. To były jedne z najmilszych chwil mojego życia, jak z resztą wiele innych, spędzonych wspólnie z Tobą. Nie pamiętam od kiedy tak się polubiliśmy, ale to nigdy nie miało znaczenia. Lubiłam patrzeć w gwiazdy i trzymać Cię za rękę, albo kiedy przychodziłeś ze swoją siostrą - Tęsknotą i razem przemierzaliśmy polne i leśne dróżki. Te spacery zdawały się nie mieć końca i były dla mnie słodyczą, poprawiającą smak gorzkiej codzienności.
    Dziś jednak nic już nie smakuje tak jak kiedyś. W moim sercu minęła ospała, majestatyczna zima, spowijająca głuchą ciszą zagubione, zmarznięte dziecię. Świat wewnętrzny rozkwita symfonią barw i zapachów, a ja nie mogę się czasem powstrzymać od śmiechu na środku opustoszałej (lub też nie) ulicy. "Oszalałam" - myślę sobie i nie rozumiem, dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że to może być takie przyjemne! Czegoś mi jednak brakowało w tym wszystkim. Już od dawna czułam się niepełna, a nawet pusta pośród całego tego przepychu i niekończącego się urozmaicenia. Nie zamieniłabym żadnego dnia na inny, ani też nie zazdrościłam od dawna, nie mając ku temu powodów. (Dziwiło mnie to, gdyż wcześniej znajdywałam ich pod dostatkiem.)
     Nie mogłam jednak na dobre pożegnać się ze wspomnieniami wspólnie spędzonych chwil i często powracałam z ciekawością do przeszłości. Kiedy to odległe kępy drzew zdawały się zwodzić zmysły czymś, co poruszało fundamenty mojego jestestwa w tak przyjemnie melancholijny sposób. Brakowało mi Ciebie! Kiedyś nawet usłyszałam Twoje kroki na schodach i myślałam, że wstąpisz do mnie po drodze, ale nikt nie zapukał. Stałeś pod drzwiami i czekałeś aż się otworzą - niby przypadkiem. Wiedziałeś, że czuję obecność, ale Twoja wrażliwość nie pozwalała się narzucać. Kiedy innym znów razem zobaczyłeś, jak odrywam się od rzeczywistości i popadam w obłęd doświadczania, podałeś mi rękę i to było to.... Czas stanął w miejscu! Chwyciłam ją najpierw nieśmiało i niby na przywitanie. Podniosłam wzrok i wiedziałam, że nie potrzebnie się okłamuję, zamiast rzucić się w ramiona dawno niewidzianego Przyjaciela. Nie byłam do końca świadoma, jak bardzo tęskniłam za Tobą. Od tamtej pory wiedziałam już, że będziemy się częściej widywać pod osłoną nocy - niczym niezaakceptowani kochankowie. Szliśmy razem oświetlonymi ulicami pięknego miasta w niedzielny poranek, jeszcze przed radosnym wschodem, który porwałby Cię ze sobą. Płakałam cichutko - jak bezbronne dziecko - i zrozumiałam, że już nigdy nie będzie jak dawniej.
      Nie muszę się już bać, że nasza miłość mnie zabije! Pragnę tej śmierci już od dawna. Wypalenia do cna wszystkich niepotrzebnych naleciałości, które zmieniały Twoją obecność w ciężki ponad moje siły głaz, przygniatający na stałe do ziemi. Teraz możemy razem wzlatywać i opadać. Już nigdy nie ujrzę Ciebie jako zagrażającej szczęściu rozpaczy lub zniewalającej powinności wobec rzeczywistości. Mówią, że poeci zawsze umierają samotnie... Jednak nigdy nie rozumiałam do końca znaczenia tych słów, gdyż samotność poety to w istocie bezgraniczna bliskość. Bez niej nigdy nie zrodzi się prawdziwa miłość, scalająca wszystkie galaktyki w jeden bezkresny wszechświat....

     Przyszedłeś ostatnio do mojego łóżka pod osłoną nocy, kiedy wszyscy byli już dawno pogrążeni we własnych snach, ale ja nie rozpoznałam Cię. Myślałam o kimś, kim zdawałeś się być przez chwilę. Myślałam, że należę do kogoś, kogo już dawno przy mnie nie ma i znowu straciłam orientację. Sen odszedł w niepamięć, a ja próbowałam zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wszystkie moje wysiłki zdawały się jednak bardziej odciągać mnie od prawdy, niż ją odsłaniać. To był głód, ten sam co wtedy na ulicy, ale nie widziałam już Twoich oczu. Czułam tylko dotyk - nieznany mi do tej pory w spotkaniu z sobą, zagarniający wszystko dla siebie z możliwością sprzeciwu, którego jednak nie było. Pomyliłam Cię z człowiekiem, a przecież Ty nigdy nie byłeś jednym z nas. Rozejrzałam się uważnie - nikogo nie było, ktoś jednak przyszedł. Popadłam w senne otępienie, ale nie był to sen. Gdy po godzinie ocknęłam się, pozostał mi jedynie Twój zapach - rozkoszna woń pełna znanej mi od dawna melancholii. "A więc tak to wygląda w obłąkanym umyśle" - pomyślałam sobie. Ze smutkiem spojrzałam w lustro i ujrzałam od zawsze niewystarczającą, samotną twarz, która nigdy nie kojarzyła mi się z siłą. Odwróciłam z niesmakiem wzrok i zapadłam się w poczuciu bezsilnej samotności. Zawsze ta gorsza, odrzucona, a  jednak... Nie mając odwagi skończyć ze sobą, podejmuję znów walkę o powrót do wewnętrznej twierdzy. Nie pozostanę wygnańcem, wiem już bowiem, że płynie w moich żyłach krew smoka.

     Wiesz, że nie raz, kiedy spotykaliśmy się przypadkiem (?) na ulicy, próbowałam zaprosić Cię na herbatę. To jednak nie było możliwe. Nim dotarliśmy do drzwi mojej klatki, Twoja twarz wykrzywiała się grymasem gniewu i już nie byłeś taki, jakiego chciałam gościć przez resztę wieczoru. Wchodziłam więc przez drzwi frontowe mieszkania sama, pełna złości i rezygnacji z powodu Twojej odmowy. W głębi jednak wiedziałam, że to ja nie potrafiłam przemknąć z Tobą obojętnie obok skupionych na mnie spojrzeń pełnych oczekiwań. Nie potrafiłam Cię obronić, choć Ty nigdy nie potrzebowałeś mojej pomocy. Siadywałam wtedy pośród domowników i czekałam, aż usną - wyjdą z przestrzeni mojego serca i pozostawią miejsce dla Ciebie, abyś mógł nonszalancko rozgościć się i wypić ze mną nocną herbatę. Wczoraj nie pozostawiłam Cię pod drzwiami lecz, jak gdyby nigdy nic, weszliśmy razem do mojego studenckiego mieszkanka. Widziałam zapraszające, nienagabujące spojrzenie współlokatora, ale udawałam, że nikogo poza Tobą nie ma dla mnie w tym mieszkaniu. Jednak jak to bywa w moim życiu - wszechświat pisze własne scenariusze, odkrywając przede mną chytrze nowe wymiary znanych mi do tej pory zjawisk. Zostawiłam Cię na chwilę w pokoju, by już nigdy nie powrócić taką jak dawniej, ubogą w definicje Ciebie. Zobaczyłam "Troję" oraz smutne smoki. Zrozumiałam, choć nie wiem co. Wyszłam przed końcem, gdyż uwielbiam przerywać opowieści w trakcie ich trwania i spekulować samodzielnie o możliwych opcjach rozwoju akcji i zakończeniach. Jedno tylko dotarło do mnie po spojrzeniu w lustro - tylko prawdziwe smoki nie kryją swojego smutku, gdyż jest on jak kolejny ich żywioł. Nie ma zaś słabości większej ponad stłumienie serca w imię służby logice wojennej! Gwałt na własnej naturze niesie zaś ze sobą trudne do przywidzenia bolesne skutki, których dźwiganie jest o wiele gorsze niż śmierć.
   

     Dziś siadam w kuchni i w radosnym uniesieniu wyczekuję Twojego nadejścia. Już nie na cmentarzu - jak dawniej. Przyprowadź swoich krewnych, jeśli chcesz! Miejsca wystarczy dla wszystkich. Zwłaszcza swoją siostrę, której zew brzmi wciąż żywo w mojej pamięci. Rozmawiaj ze mną, śmiej się i graj. Dopijemy herbatę i pójdziemy znowu na spacer. Pokażę Ci "Sekwanę" i "Tajemniczy Ogród" - brakuje tam tylko Ciebie i mnie, zasłuchanych w śpiew Ducha.


Pozdrawiam Cię i zapraszam na spacer oraz herbatę o każdej porze dnia i nocy.

Od zawsze Twoja - miłująca bezdroża Włóczykijka

czwartek, 18 października 2012

- Kiedyś to było życie... - Babcia nieustannie porównywała szarą rzeczywistość chwili obecnej z sielanką minionych lat. 
- Dlaczego kiedyś było lepiej? - pytałam nieustannie, nie mogąc się pogodzić z faktem, że przyszło mi urodzić się i wychowywać w gorszych czasach.
- Ludzie byli inni, było więcej czasu i pieniędzy... (to nic, że w sklepach na półkach pustka, wszystko na kartki i ciężko się fizycznie pracowało...) Dziadek przychodził z pracy i szliśmy do sadu położyć się na kocu...
- A teraz nie można tak zrobić? Właśnie - dlaczego nie chodzimy do sadu razem poleżeć? Zróbmy coś, żeby było tak pięknie, jak kiedyś!
- Teraz to już nie to samo. Czas leci jakoś szybciej (naprawdę wierzyłam, że kiedyś minuta trwała dzisiejsze trzy), wszyscy zabiegani.
-  No to zróbmy coś, żebyśmy nie byli. Przecież wiedząc o tym, możemy coś zmienić, ale co?

    Czytałam bardzo chętnie książki, ale nie w stylu "Awantury o Basię", tylko o powstaniu Spartakusa, sierotce Marysi i wszystkie te, z których przebijał klimat wiejskiej przyrody na tle zmieniających się pór roku. Opisy sprzed lat niczym się nie różniły od tego, co widziałam po wyjściu na moje podwórko. No może krasnoludki nie miały już tyle miejsc, by się w nich chować, ale jeszcze kilka zakamarków pozostało. Zmurszałe, pochylone płoty - kto dziś zauważy w nich osobliwy urok. Mówią o nich "stare", "dziadostwo" i wymieniają na nowe z Ikei, pomalowane na jakiś odcinający się od krajobrazu kolor. Kto dał pierwszeństwo czystej barwie przed poszarzałym drewnem, pokrytym od północy zielonym nalotem?
    Rozmawiałam o tym niedawno z sąsiadką - kobieta około 60 lat - spokojna i troszeczkę zaniedbana. Ona oczyszczała marchewki z resztek ziemi na jesień, ja zaś czochrałam mojego wielkiego, rasowego psiaka. Za nią w tle - stara zagroda, chyląca się ku upadkowi i obrośnięty dzikim bzem obornik z czasów PRL-u. Zaparło mi dech.
- To widok z mojego dzieciństwa. Proszę spojrzeć jaki urok ma ta zagroda. Może jest i stara, ale jaka klimatyczna? Nie przypomina Pani czasów, kiedy ludzie nie przejmowali się tak bardzo perfekcyjnym wyglądem swojego gospodarstwa, ale wspólnymi siłami pracowali w obejściu, czerpiąc z tego przyjemność wspólnych trudów i kontaktu z naturą.
 - No może i tak... Ja jednak pamiętam pierwszy taki zadbany dom w pobliskim miasteczku - z podjazdem zmywanym codziennie wodą z węża i idealnie przystrzyżonym trawnikiem. Zawsze przystawałam i kilka minut napawałam się jego widokiem.
- Rozumiem to. Znam jednak te podwrocławskie wioski, na których takie wycackane domki to norma, ale wokół nich nikt już nie uwija się z pasją. Ludzie tylko dbają o wygląd, żeby nie być gorszym od sąsiada, którego nawet nie znają. To tak jak z psami. Kupują coraz droższe, wymyślniejsze rasy, ale nikt z nimi już nie spaceruje po polach. Natomiast zwykły kundel to obciach. A przecież w posiadaniu psa od rasy ważniejsza jest chyba relacja z tym stworzeniem. Jednak wielu nie dostrzega już chyba tego aspektu. Tutaj na wiosce znowuż to uwiązują je przy budzie i traktują jak dzwonki do drzwi, działające na resztki obiadowe. To druga skrajność.
- Masz rację, ale nie wielu ludzi widzi to tak jak ty...

    Właśnie zaczyna to do mnie docierać. Zapadam się  w sobie i dostrzegam, że szczęście cały czas umykało i umyka ludziom nie dlatego, że ich na coś nie stać lub też minęły czasy dostatku. Sami nie wiedzą do końca co im umknęło po drodze. Może nie pamiętają, jak można się cieszyć kijem znalezionym w przydrożnym rowie, a może uważają taką radość za zbyt dziecinną, by się nią napawać. Powaga i look zdobyte kosztem dziecięcej ciekawości i otwartości - i nikt nie pyta sam siebie, czy warto było.

    Na studiach lubiłam przeprowadzać podręczne ankiety. Chodziłam i pytałam wszystkie moje koleżanki, jakie jest największe marzenie ich życia, ale takie tylko dla siebie samej.
- Znaleźć męża i założyć rodzinę - To było nawet nie 99%, ale 100% odpowiedzi. Myślałam sobie: "Nie zrozumieli mnie" i precyzowałam pytanie:
- Ale wiesz, chodzi mi o takie marzenie dotyczące tylko Ciebie. Przecież nie masz pewności, że spotkasz kogoś, z kim zechcesz założyć ową rodzinę. Możesz jednak już dziś mieć jakieś marzenie, do którego sama sukcesywnie będziesz dążyć. Masz takie? - wyraz zakłopotania na twarzy moich rozmówczyń mówił sam za siebie. Szybko odpuściłam sobie to pytanie, gdyż odpowiedzi na nie dotyczyły zawsze upragnionej rodziny (nawet bez męża - a co tam!).


     Dziś spaceruję po wielkim zatłoczonym mieście. Obserwuję trawę, wyzierającą spomiędzy płyt chodnikowych i uczę się od niej umiejętności wzrastania w każdych warunkach bez słowa skargi - ze wszystkich swych witalnych sił. Spoglądam na krzaki okalające podokienne trawniczki - zwraca moją uwagę fakt, że żaden liść nie rośnie od niechcenia - pro forma - bo każdy krzak chce wyglądać jak krzak. Nie jest też tak, że wszystkie liście rosną tak sobie tylko po to tylko, by na ich tle wyrosło kilka wspaniałych, dogłębnie przemyślanych i zachwycających przechodniów liści czy kwiatów. Każdy liść - nawet ten zmasakrowany kosiarką do krzaków albo obsikiwany przez wszystkie okoliczne psy - jest równie wspaniały na miarę swoich możliwości. Jeśli odpada - takie są prawa natury. Nie zaś dlatego, że nie był celem sam w sobie. I pytam się siebie, dlaczego ja czułam się niegdyś jak tło? Dlaczego wydawało mi się, że role pierwszoplanowe są tylko dla liderów? Czułam, że albo jest się superbohaterem, albo nikim ważnym i na pewno smutnym... Dziwna to była mentalność. Na szczęście wyleczyłam się z niej. Już rozumiem, że nawet, jeśli czasy, w których żyję są trudniejsze, a miasto pragnie rozerwać moją uwagę na strzępy i zaprzepaścić skrawki skupienia wewnętrznego - mam szansę być wciąż bardziej i bardziej i nic nie jest w stanie mi w tym przeszkodzić. Natomiast niesprzyjające warunki mogą co najwyżej opóźnić ostateczne odrodzenie, wzmacniając i naprężając przy okazji moją siłę woli do granic wytrzymałości! Niczym kręgosłup geparda w pogoni za ofiarą - tym bardziej pożądaną, im większy głód pchną go do pościgu. Konsumpcja nigdy nie da tego, co daje zdobywanie, obmyślanie strategii podboju oraz oblężenie... I nie mówię tu o zewnętrznych zdobyczach, ale o wewnętrznej twierdzy, w której spodziewam się znaleźć niespodziane i zasmakować prawdziwej bliskości z własną istotą.

czwartek, 11 października 2012

Czy pamiętasz?

     Nie wiem jak Ty, Czytelniku, ale ja pamiętam.... Jak wychodziłam jesienią do szkoły (kiedy się nie spieszyłam) i zamykając za sobą bramkę podwórka rzuciłam okiem na oszronione pajęczyny. Szelest różnobarwnych liści i zmienną ich fakturę oraz dźwięki, jakie wydawały pod moimi stopami. Zbierane do wiaderek żołędzie i dźwięk, jaki wydawały wpadając najpierw na puste dno, a później do coraz pełniejszych pojemników. Oczyszczony z resztek warzyw ogródek, który pachniał świeżo zruszaną ziemią. Wykopki ziemniaków - bułkę z serem popijaną kawą zbożową z termosu o rączce do złudzenia przypominającą ogromny plaster gumy do żucia. Wschody i zachody.... Niekończące się przedstawienie, którego byłam wiernym widzem, choć nie pamiętałam, skąd mogłabym mieć bilet, upoważniający mnie do współweselenia się z ptakami i kociakami tym cudownym czasem. Radość z chodzenia po pierwszych zmrożonych kałużach i znienawidzone przeze mnie już w zerówce korale z owoców dzikiej róży. Łe...
     Potem nastawała zima, a wraz z nią śnieg, zapowiadający Boże Narodzenie. To moje nigdy nawet nie przypominało tych z opowiadań z książki naszej katechetki, gdzie niesforne dzieci i impulsywni rodzice zawsze na czas dochodzili do błyskotliwych wniosków i od ręki wprowadzali w życie niezbędne postanowienia. Jednak w tym niezrozumiałym świecie dorosłych zawsze pozostawała przestrzeń, gdzie byłam tylko ja i moje Boże Narodzenie - zawsze takie magiczne i urokliwe, że nie mogłam się go doczekać, choć wiedziałam, że nie da się uniknąć corocznych zamieszek rodzinnych, krzyków, pretensji i udowadniania win.
      W moim Bożym Narodzeniu kolędnicy odgrywali ważną rolę. Tak nielubiani przez krewnych - przychodzący znienacka i znikający w mroku, niczym w opowieściach wigilijnych. Czymże były świąteczne filmy w porównaniu z życiem, jakie musieli wieść owi tajemniczy śpiewający wędrowcy pośród mrozu i śniegu. Zastanawiałam się, jak ciepłe musieli mieć serca, gdy opuszczali zastygłe, nieco zmurszałe już od obżarstwa atmosfery ogrzanych drewnem chałup - niestrudzenie jedną po drugiej - odchodząc z uśmiechem na twarzy i ciastkami w ręku. Wyobrażałam sobie, że nie mają domów i są dobrymi duchami, roznoszącymi w podzięce za symboliczne grosze bezcenne błogosławieństwo dla mieszkańców - nawet tych, którzy udawali, że nikogo nie ma w domu.
    Sylwester: Nie rozumiałam po co ludzie świętują Nowy Rok, skoro nie było żadnych napisów końcowych, ani czołówki nowego odcinka na wzór "Dynastii" czy "Mody na Sukces". Ale nawet w telewizji o niczym innym się nie mówiło - postanowienia, zmiany, ulepszenia... Nie bawiła mnie ta impreza ogólnoświatowa, ale fajerwerki były fajne. Przywoływały mi na myśl bal, na który tak śpieszył się Kopciuszek. Gdy jednak ujrzałam z bliska tych pianych ludzi i poczułam, że może to być ostatni wieczór mojego życia, pośród petard i ogromnych rac, wybuchających zewsząd między podekscytowanymi czymś ludźmi, zdecydowałam, że sztuczne ognie najlepiej wyglądają z perspektywy zawianych śniegiem głuchych pól. 
     Wielkie bałwany, powstające na naszym ogródku - największe na świecie! Z marchewką, którą dziadek pomagał nam wetknąć w najwyższą kulę oraz garnek po wodzie dla kur, zawieszony na szczycie... Może nie wyglądał jak z pocztówki, ale na pewno budził równie wielki podziw w moich oczach.


   Kiedy zaś wschodziło wiosenne słońce nastawała nowa era w całym moim dziecięcym wszechświecie. Zapach palonych liści i wioska spowita gęstym, leniwie zalegającym dymem już zawsze będą przyspieszać bicie mojego serca. Gołębie tłukące się w koronach pobliskich dębów i pies swoim szczekaniem oznajmiający sąsiada, który przyszedł pożyczyć drabinę. Oto odgłosy mojego dzieciństwa. Kukułka, której echo niosło się po wsi - tęskniłam za nią i oczekiwałam co roku bardziej niecierpliwie, niż Mikołaja. Sarny przemykające pomiędzy polami i wypasające się pośród pól stada białych łabędzi oraz pierwsze żurawie majestatycznie unoszące się nad stawami.... Teraz, gdy tak sobie o nich myślę, już rozumiem, dlaczego odgrywały tak istotną rolę we wschodniej kulturze. Te ptaki mają w sobie coś fascynującego i pociągającego. Gracja, z jaką się poruszają zapewne mogła być inspiracją do wymyślenie stylu walki....
   Wszystko w tamtych minionych latach było takie przepyszne i wystarczające. Kiedy chodziliśmy z dziadkiem na ślimaki, a ten rzucał mi je z krzaków prosto pod pajęczyny, rozpięte pomiędzy poschniętymi badylami. Na samym środku "wypoczywały" dumnie dorodne krzyżaki, a dziadek śmiał się zaczepnie ze mnie, która omijałam skrzętnie każdą z nich, by wielkie włochate paskudztwo nie przykleiło się do mnie. Nie byliśmy wrogami - po prostu unikałam spotkania pierwszego stopnia z tymi istotami, za to z ciekawością im się przyglądałam z bezpiecznego dystansu. Życie było ciekawsze od bajek, a filmy stanowiły zaledwie blade odzwierciedlenie tego, co czekało mnie o wschodzie dnia następnego. Kiedy wieczorem słowiki rozśpiewywały się w krzakach za ogródkami, coś we mnie umierało w błogim oczarowaniu. Kochałam te chwile. Albo kiedy skowronki ćwierkały na polach porośniętych młodym zbożem. Tyle razy można było "umrzeć" w ciągu jednego dnia z powodu rzeczy, które nic nie kosztowały. Po prostu działy się wokół.

     Kiedy jechałam rowerem do babci, a letni pył żniw rozpraszał promienie zachodzącego już niemal słońca... Zaduch i kąpiele w zimnej rzece - jeszcze tylko w majtkach, bo przecież miało się kilka latek. Takiemu brzdącowi wszystko przystoi poza domem. Lody i upał. Upał i lody. Kochało się upał, bo był pretekstem do jedzenia lodów, które jadło się z rozkoszą i celebrowało ten najważniejszy posiłek dnia! Nikt nie liczył kalorii i nie oczekiwał spadku glikemii. Z dziadkiem łowiliśmy worek rzęsy, a kaczki "zabijały" się o nią prześmiesznie, depcząc się i niezdarnie wywijając swoimi ciężkimi głowami na zbyt długich szyjach. Wydawało się, że można stać się wszystkim, jak się dorośnie, ale to, kim się było w zupełności na tą chwilę wystarczało. Bieganie na boso po trawie i dziecięca noga, skaleczona szkłem - nie dziwiła jeszcze tak bardzo, jak dziś. Zupa z trawy dla kurczaczków i pies karmiony łyżeczką. Kto tracił czas, ten tracił, ale ja... Zawsze było coś do zrobienia! Te piosenki o dzieciach, które się nudzą podczas deszczu to chyba miastowi wymyślali. Na wsi deszcz był bowiem (z mojego punktu widzenia) równie fascynujący, jak zorza polarna dla Europejczyka. I te dżdżownice na asfalcie, o których wiele lat myślałam, że ktoś je złośliwie porozrzucał, pozostawiając na pewną śmierć. 
     I tylko czasem marzyłam ,że potrafię latać, a raczej wznieść się ponad to, co dorośli nazywają życiem. Książki o lepszym świecie nie były dla mnie fikcją. Ja czułam, że życie jest wspaniałe i nie rozumiałam narzekań bliskich i ich wrogości do świata. Życie wydawało się obiecujące i pełne możliwości. Czy oni tego nie czuli, czy też może specjalnie zapomnieli już o tym, żeby nie tęsknić, nie szukać - z czystym sumieniem, że osiągnęli już maksimum swoich możliwości i wiodą "udane" życie.

     Chciałam tak żyć już do końca - po swojemu, choć nikt by tego nie rozumiał. Niestety zbyt często sugerowano mi, że radość jest nie na miejscu, że trzeba się zachowywać inaczej niż mama i tata w domu, że mylę się po raz n-ty i to pozwala wszystkim patrzeć się na mnie jak na głupka. Kto wie, może zawsze nim byłam... Wierzyłam, że uda się nam pójść na kompromis... Mi, rodzinie i społeczeństwu, które było sędzią i głównym punktem odniesienia. Niestety dość szybko okazało się, że tylko ja muszę iść na ustępstwa - jedno po drugim. Zrezygnować z wielu radości mojego życia - śmiechu na ulicy, śpiewaniu na całe gardło, tanecznego kroku a nawet modlitwy podczas drogi do przedszkola. Nie można się wiercić w Kościele, bo CIEKAWOŚĆ to pierwszy stopień do piekła. Nie interesuj się - słuchaj i nasiąkaj. Nie musisz wiedzieć w co gramy - musisz tylko stać się bardziej nieszczęśliwa, a wtedy ty również rozpoczniesz grę... Z czasem na śmierć i życie! Tak jak mama, babcia.... Bo takie jest życie, ale ty nic o tym nie możesz wiedzieć, bo jesteś małym, głupim, nierozumnym stworzeniem, nad którym mamy władzę i nie zawahamy się jej użyć. Doprowadzimy cię do płaczu - i to wielokrotnie - jeśli będziesz stawiać opór, aż wreszcie ulegniesz. Lepiej więc będzie dla ciebie, gdy z miejsca się poddasz....
     Dziś nienawidzę.... ale dlaczego siebie? Nie rozumiem jak oni to zrobili. Kochałam mój mały, być może głupi świat. Ale wykurzono mnie z niego, niczym mysz z nory... Nie, raczej porównałabym to do przedwczesnego porodu. Czy to oznacz, że jako wcześniak, już zawsze będę się odznaczać upośledzoną odpornością i niepełnym rozkwitem mojego istnienia? Nie potrafię odzyskać wewnętrznego azylu, nie ma też opcji powrotu do czasów z tamtych lat. A pamięć o tym, co było i mogło we mnie trwać doprowadza mnie do łez. W imię czego robi się to milionom innych dzieci? Takie emocjonalne obrzezanie. Tylko po co? Po co nam wasze ambicje, definicje sukcesu... Sorry, ale wydaje mi się, że większa część Was, dorosłych, gówno wie o życiu szczęśliwym. Zresztą - widać to po tym, co zwykliście nazywać życiem - moim zdaniem nie jest warte kiwnięcia palcem w bucie! Jednak za pośrednictwem jakiś czarów właśnie do tego dążę. Przeklęta chwila, w której zatraciłam wewnętrzny kompas i posłuchałam wątpliwych autorytetów. Dziś już widzę, że byli to w większości autorytarni uciekinierzy, niespełnieni i zalęknieni. Oddajcie mi władzę nad sterem! Nie chcę się już dłużej dusić pod powierzchnią. Chcę znowu pochłaniać bez uprzedzeń i osądów. Zrezygnować z wiedzy i być może częściowej skuteczności na rzecz zjednoczenia z chwilą! 

Myślisz sobie, że żyję mrzonką. Być może jestem szalona, ale wiem, że ta biochemia z lat dziecięcych jest do przywrócenia. Czasem przebłyskuje w moim spojrzeniu, napawając mnie nadzieją, że wciąż jestem do niej zdolna. Powrócę - jestem tego pewna! Mam to obiecane: "szukajcie, a znajdziecie, proście, a będzie wam dane, pukajcie, a otworzą wam". Od lat dobijam się do wrót mojego wewnętrznego świata, który kazano mi zatrzasnąć, zanim potrafiłam się sama obronić przed napastliwymi uwagami zagubionych doradców. Gdy czasem tam wchodzę, czuję, że kocham, nawet gdy jest mi smutno. Znacie w sobie takie miejsce, gdzie smutek jest pocieszeniem ze względu na swoją rzeczywistą naturę. Nie ma tam rozpaczy i szalonej euforii - króluje harmonia i płynna amplituda poruszeń ducha. Tam zmierzam. Do zobaczenia na drugim brzegu...


Pola, pola, pola.... Wychowała mnie natura. Do dziś zatapiam się w pagórki i kępki drzew z rozkoszą - niczym w chustę, przesiąkniętą najdroższą sercu wonią matczynych perfum zmieszanych z potem. Jej powierzałam wszystkie swoje sekrety i to na jej oczach uczyłam się ponownie tańczyć i śpiewać do utraty głosu,a ona tego nie negowała. Ludzie mawiają, że nie ma nic piękniejszego, niż dzieciństwo na wsi. Zastanawialiście się dlaczego? W mieście dziecko zanim postawi krok, już musi wiedzieć, czy nikomu w niczym nie przeszkodzi - auta jeżdżą po ulicy, ludzie przechodzą na zielonym, na ławce siada się, a nie stoi, po psie należy sprzątać, a piaskownica ma zbiór obowiązujących zasad i tablicę złowrogo je obwieszczającą. Zanim nauczy się doświadczać, musi poznać zasady gry. Dorośli robią wiele szumu wokół nieuważnie postawionego kroku i nie można wszystkiego zbierać z ulicy, bo jest "Be". Prawie wszystko jest "Be": blaszany śmietnik, niedopałek, pusta butelka. To czym się można, kur...wa bawić? Na wsi natomiast: kurze gówno - natura! Gruda ziemi - życiodajna. Brudna buzia - najlepsza oznaka udanej zabawy. Kilka siniaków dla ubarwienia monotonnego umaszczenia ciała i dziecko czuje, że żyje! 

środa, 3 października 2012

Witam na bezdrożach....

Blog ten po części zapewne będzie zawierać dziwne treści, będące integralną częścią mojej wewnętrznej natury. Postaram się jednak, aby przy tym bardziej służył, aniżeli nużył.
 Drogi czytelniku, jestem pełna szacunku dla czasu, który wszakże istnieje, by wykorzystywać go na życie. Dlatego jeśli kilka chwil postanowisz poświęcić na ową lekturę, dołożę starań, aby wpłynęła ona twórczo na Twój odbiór rzeczywistości i otworzyła Ci czaszkę na każdy możliwy sposób.