Nie wiem jak Ty, Czytelniku, ale ja pamiętam.... Jak wychodziłam jesienią do szkoły (kiedy się nie spieszyłam) i zamykając za sobą bramkę podwórka rzuciłam okiem na oszronione pajęczyny. Szelest różnobarwnych liści i zmienną ich fakturę oraz dźwięki, jakie wydawały pod moimi stopami. Zbierane do wiaderek żołędzie i dźwięk, jaki wydawały wpadając najpierw na puste dno, a później do coraz pełniejszych pojemników. Oczyszczony z resztek warzyw ogródek, który pachniał świeżo zruszaną ziemią. Wykopki ziemniaków - bułkę z serem popijaną kawą zbożową z termosu o rączce do złudzenia przypominającą ogromny plaster gumy do żucia. Wschody i zachody.... Niekończące się przedstawienie, którego byłam wiernym widzem, choć nie pamiętałam, skąd mogłabym mieć bilet, upoważniający mnie do współweselenia się z ptakami i kociakami tym cudownym czasem. Radość z chodzenia po pierwszych zmrożonych kałużach i znienawidzone przeze mnie już w zerówce korale z owoców dzikiej róży. Łe...
Potem nastawała zima, a wraz z nią śnieg, zapowiadający Boże Narodzenie. To moje nigdy nawet nie przypominało tych z opowiadań z książki naszej katechetki, gdzie niesforne dzieci i impulsywni rodzice zawsze na czas dochodzili do błyskotliwych wniosków i od ręki wprowadzali w życie niezbędne postanowienia. Jednak w tym niezrozumiałym świecie dorosłych zawsze pozostawała przestrzeń, gdzie byłam tylko ja i moje Boże Narodzenie - zawsze takie magiczne i urokliwe, że nie mogłam się go doczekać, choć wiedziałam, że nie da się uniknąć corocznych zamieszek rodzinnych, krzyków, pretensji i udowadniania win.
W moim Bożym Narodzeniu kolędnicy odgrywali ważną rolę. Tak nielubiani przez krewnych - przychodzący znienacka i znikający w mroku, niczym w opowieściach wigilijnych. Czymże były świąteczne filmy w porównaniu z życiem, jakie musieli wieść owi tajemniczy śpiewający wędrowcy pośród mrozu i śniegu. Zastanawiałam się, jak ciepłe musieli mieć serca, gdy opuszczali zastygłe, nieco zmurszałe już od obżarstwa atmosfery ogrzanych drewnem chałup - niestrudzenie jedną po drugiej - odchodząc z uśmiechem na twarzy i ciastkami w ręku. Wyobrażałam sobie, że nie mają domów i są dobrymi duchami, roznoszącymi w podzięce za symboliczne grosze bezcenne błogosławieństwo dla mieszkańców - nawet tych, którzy udawali, że nikogo nie ma w domu.
Sylwester: Nie rozumiałam po co ludzie świętują Nowy Rok, skoro nie było żadnych napisów końcowych, ani czołówki nowego odcinka na wzór "Dynastii" czy "Mody na Sukces". Ale nawet w telewizji o niczym innym się nie mówiło - postanowienia, zmiany, ulepszenia... Nie bawiła mnie ta impreza ogólnoświatowa, ale fajerwerki były fajne. Przywoływały mi na myśl bal, na który tak śpieszył się Kopciuszek. Gdy jednak ujrzałam z bliska tych pianych ludzi i poczułam, że może to być ostatni wieczór mojego życia, pośród petard i ogromnych rac, wybuchających zewsząd między podekscytowanymi czymś ludźmi, zdecydowałam, że sztuczne ognie najlepiej wyglądają z perspektywy zawianych śniegiem głuchych pól.
Wielkie bałwany, powstające na naszym ogródku - największe na świecie! Z marchewką, którą dziadek pomagał nam wetknąć w najwyższą kulę oraz garnek po wodzie dla kur, zawieszony na szczycie... Może nie wyglądał jak z pocztówki, ale na pewno budził równie wielki podziw w moich oczach.
Kiedy zaś wschodziło wiosenne słońce nastawała nowa era w całym moim dziecięcym wszechświecie. Zapach palonych liści i wioska spowita gęstym, leniwie zalegającym dymem już zawsze będą przyspieszać bicie mojego serca. Gołębie tłukące się w koronach pobliskich dębów i pies swoim szczekaniem oznajmiający sąsiada, który przyszedł pożyczyć drabinę. Oto odgłosy mojego dzieciństwa. Kukułka, której echo niosło się po wsi - tęskniłam za nią i oczekiwałam co roku bardziej niecierpliwie, niż Mikołaja. Sarny przemykające pomiędzy polami i wypasające się pośród pól stada białych łabędzi oraz pierwsze żurawie majestatycznie unoszące się nad stawami.... Teraz, gdy tak sobie o nich myślę, już rozumiem, dlaczego odgrywały tak istotną rolę we wschodniej kulturze. Te ptaki mają w sobie coś fascynującego i pociągającego. Gracja, z jaką się poruszają zapewne mogła być inspiracją do wymyślenie stylu walki....
Wszystko w tamtych minionych latach było takie przepyszne i wystarczające. Kiedy chodziliśmy z dziadkiem na ślimaki, a ten rzucał mi je z krzaków prosto pod pajęczyny, rozpięte pomiędzy poschniętymi badylami. Na samym środku "wypoczywały" dumnie dorodne krzyżaki, a dziadek śmiał się zaczepnie ze mnie, która omijałam skrzętnie każdą z nich, by wielkie włochate paskudztwo nie przykleiło się do mnie. Nie byliśmy wrogami - po prostu unikałam spotkania pierwszego stopnia z tymi istotami, za to z ciekawością im się przyglądałam z bezpiecznego dystansu. Życie było ciekawsze od bajek, a filmy stanowiły zaledwie blade odzwierciedlenie tego, co czekało mnie o wschodzie dnia następnego. Kiedy wieczorem słowiki rozśpiewywały się w krzakach za ogródkami, coś we mnie umierało w błogim oczarowaniu. Kochałam te chwile. Albo kiedy skowronki ćwierkały na polach porośniętych młodym zbożem. Tyle razy można było "umrzeć" w ciągu jednego dnia z powodu rzeczy, które nic nie kosztowały. Po prostu działy się wokół.
Kiedy jechałam rowerem do babci, a letni pył żniw rozpraszał promienie zachodzącego już niemal słońca... Zaduch i kąpiele w zimnej rzece - jeszcze tylko w majtkach, bo przecież miało się kilka latek. Takiemu brzdącowi wszystko przystoi poza domem. Lody i upał. Upał i lody. Kochało się upał, bo był pretekstem do jedzenia lodów, które jadło się z rozkoszą i celebrowało ten najważniejszy posiłek dnia! Nikt nie liczył kalorii i nie oczekiwał spadku glikemii. Z dziadkiem łowiliśmy worek rzęsy, a kaczki "zabijały" się o nią prześmiesznie, depcząc się i niezdarnie wywijając swoimi ciężkimi głowami na zbyt długich szyjach. Wydawało się, że można stać się wszystkim, jak się dorośnie, ale to, kim się było w zupełności na tą chwilę wystarczało. Bieganie na boso po trawie i dziecięca noga, skaleczona szkłem - nie dziwiła jeszcze tak bardzo, jak dziś. Zupa z trawy dla kurczaczków i pies karmiony łyżeczką. Kto tracił czas, ten tracił, ale ja... Zawsze było coś do zrobienia! Te piosenki o dzieciach, które się nudzą podczas deszczu to chyba miastowi wymyślali. Na wsi deszcz był bowiem (z mojego punktu widzenia) równie fascynujący, jak zorza polarna dla Europejczyka. I te dżdżownice na asfalcie, o których wiele lat myślałam, że ktoś je złośliwie porozrzucał, pozostawiając na pewną śmierć.
I tylko czasem marzyłam ,że potrafię latać, a raczej wznieść się ponad to, co dorośli nazywają życiem. Książki o lepszym świecie nie były dla mnie fikcją. Ja czułam, że życie jest wspaniałe i nie rozumiałam narzekań bliskich i ich wrogości do świata. Życie wydawało się obiecujące i pełne możliwości. Czy oni tego nie czuli, czy też może specjalnie zapomnieli już o tym, żeby nie tęsknić, nie szukać - z czystym sumieniem, że osiągnęli już maksimum swoich możliwości i wiodą "udane" życie.
Chciałam tak żyć już do końca - po swojemu, choć nikt by tego nie rozumiał. Niestety zbyt często sugerowano mi, że radość jest nie na miejscu, że trzeba się zachowywać inaczej niż mama i tata w domu, że mylę się po raz n-ty i to pozwala wszystkim patrzeć się na mnie jak na głupka. Kto wie, może zawsze nim byłam... Wierzyłam, że uda się nam pójść na kompromis... Mi, rodzinie i społeczeństwu, które było sędzią i głównym punktem odniesienia. Niestety dość szybko okazało się, że tylko ja muszę iść na ustępstwa - jedno po drugim. Zrezygnować z wielu radości mojego życia - śmiechu na ulicy, śpiewaniu na całe gardło, tanecznego kroku a nawet modlitwy podczas drogi do przedszkola. Nie można się wiercić w Kościele, bo CIEKAWOŚĆ to pierwszy stopień do piekła. Nie interesuj się - słuchaj i nasiąkaj. Nie musisz wiedzieć w co gramy - musisz tylko stać się bardziej nieszczęśliwa, a wtedy ty również rozpoczniesz grę... Z czasem na śmierć i życie! Tak jak mama, babcia.... Bo takie jest życie, ale ty nic o tym nie możesz wiedzieć, bo jesteś małym, głupim, nierozumnym stworzeniem, nad którym mamy władzę i nie zawahamy się jej użyć. Doprowadzimy cię do płaczu - i to wielokrotnie - jeśli będziesz stawiać opór, aż wreszcie ulegniesz. Lepiej więc będzie dla ciebie, gdy z miejsca się poddasz....
Dziś nienawidzę.... ale dlaczego siebie? Nie rozumiem jak oni to zrobili. Kochałam mój mały, być może głupi świat. Ale wykurzono mnie z niego, niczym mysz z nory... Nie, raczej porównałabym to do przedwczesnego porodu. Czy to oznacz, że jako wcześniak, już zawsze będę się odznaczać upośledzoną odpornością i niepełnym rozkwitem mojego istnienia? Nie potrafię odzyskać wewnętrznego azylu, nie ma też opcji powrotu do czasów z tamtych lat. A pamięć o tym, co było i mogło we mnie trwać doprowadza mnie do łez. W imię czego robi się to milionom innych dzieci? Takie emocjonalne obrzezanie. Tylko po co? Po co nam wasze ambicje, definicje sukcesu... Sorry, ale wydaje mi się, że większa część Was, dorosłych, gówno wie o życiu szczęśliwym. Zresztą - widać to po tym, co zwykliście nazywać życiem - moim zdaniem nie jest warte kiwnięcia palcem w bucie! Jednak za pośrednictwem jakiś czarów właśnie do tego dążę. Przeklęta chwila, w której zatraciłam wewnętrzny kompas i posłuchałam wątpliwych autorytetów. Dziś już widzę, że byli to w większości autorytarni uciekinierzy, niespełnieni i zalęknieni. Oddajcie mi władzę nad sterem! Nie chcę się już dłużej dusić pod powierzchnią. Chcę znowu pochłaniać bez uprzedzeń i osądów. Zrezygnować z wiedzy i być może częściowej skuteczności na rzecz zjednoczenia z chwilą!
Myślisz sobie, że żyję mrzonką. Być może jestem szalona, ale wiem, że ta biochemia z lat dziecięcych jest do przywrócenia. Czasem przebłyskuje w moim spojrzeniu, napawając mnie nadzieją, że wciąż jestem do niej zdolna. Powrócę - jestem tego pewna! Mam to obiecane: "szukajcie, a znajdziecie, proście, a będzie wam dane, pukajcie, a otworzą wam". Od lat dobijam się do wrót mojego wewnętrznego świata, który kazano mi zatrzasnąć, zanim potrafiłam się sama obronić przed napastliwymi uwagami zagubionych doradców. Gdy czasem tam wchodzę, czuję, że kocham, nawet gdy jest mi smutno. Znacie w sobie takie miejsce, gdzie smutek jest pocieszeniem ze względu na swoją rzeczywistą naturę. Nie ma tam rozpaczy i szalonej euforii - króluje harmonia i płynna amplituda poruszeń ducha. Tam zmierzam. Do zobaczenia na drugim brzegu...
Pola, pola, pola.... Wychowała mnie natura. Do dziś zatapiam się w pagórki i kępki drzew z rozkoszą - niczym w chustę, przesiąkniętą najdroższą sercu
wonią matczynych perfum zmieszanych z potem. Jej powierzałam wszystkie
swoje sekrety i to na jej oczach uczyłam się ponownie tańczyć i śpiewać
do utraty głosu,a ona tego nie negowała. Ludzie mawiają, że nie ma nic piękniejszego, niż dzieciństwo na wsi. Zastanawialiście się dlaczego? W mieście dziecko zanim postawi krok, już musi wiedzieć, czy nikomu w niczym nie przeszkodzi - auta jeżdżą po ulicy, ludzie przechodzą na zielonym, na ławce siada się, a nie stoi, po psie należy sprzątać, a piaskownica ma zbiór obowiązujących zasad i tablicę złowrogo je obwieszczającą. Zanim nauczy się doświadczać, musi poznać zasady gry. Dorośli robią wiele szumu wokół nieuważnie postawionego kroku i nie można wszystkiego zbierać z ulicy, bo jest "Be". Prawie wszystko jest "Be": blaszany śmietnik, niedopałek, pusta butelka. To czym się można, kur...wa bawić? Na wsi natomiast: kurze gówno - natura! Gruda ziemi - życiodajna. Brudna buzia - najlepsza oznaka udanej zabawy. Kilka siniaków dla ubarwienia monotonnego umaszczenia ciała i dziecko czuje, że żyje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz