Oto mój przepis na Święta:
- garść wyczekiwania (specjalnie nie użyłam słowa "oczekiwania", bo ludzie z miejsca mylą je z "oczekiwaniami") na KOGOŚ (konieczna forma osobowa), na kogo warto czekać bez wytchnienia i nie liczy się czasu
- bezkresna samotność
- uważność i otwartość małego dziecka, pozbawiona wyobrażeń - tylko czucie
- pies - żeby musieć dotlenić mózg na spacerach i nie pomylić mieszkania z wszechświatem
- czas - wystarczająco długi, by odczuć różnicę pomiędzy dniem codziennym a świątecznym
Tak gwoli wyjaśnienia - ten blog jest beznadziejnie nieużyteczny i nikt oprócz mnie nie powinien tracić czasu na jego czytanie Dokumentuję tu przeżycia, które dotyczą indywidualnego procesu tracenia rozumu. Mało kto lubi rozprawiać o swoim szaleństwie, a już bez sensu jest kompletnie czytanie o cudzym obłędzie, kiedy w tym czasie nasz własny dopomina się o zauważenie ;)
Te święta spędziłam inaczej niż zwykło się je spędzać - skromne posiłki, porządkowanie przeplatane z refleksją (jak widać poniżej - dość agresywną) i czytaniem książek. Bez pośpiechu i wyrzutów - zakończone wieczorem, pierwszego dnia świąt zgodnie z kalendarzem tubylców. Efekt przejściowy - pozytywnie rozpruta czaszka, zdziwione spojrzenia wtajemniczonych znajomych i całkowicie zbędne oznaki współczucia, wynikające z lunatycznej schematyczności ich podstawowych procesów myślowych.
Efekt końcowy - doświadczenie samotności... Rozkosz niespiesznego trwania w czasoprzestrzeni na swój własny, niepodporządkowany niczemu i nikomu sposób, przebłyski zdziwienia oraz świeżość, wydobywająca się ze szczelin podświadomości.
Niektórzy uważają, że nie ma nic gorszego niż zostać samemu w święta. Wigilia i te wszystkie ckliwe pioseneczki o rodzinnej atmosferze... Ciekawe, że ich autorzy nie uściślili tego terminu i teraz wszystkim się wydaję, że to jest właśnie to. Tylko dlaczego słyszy się tyle narzekań tuż przed i zaraz po owych "magicznych" dniach. Czy słyszeliście kiedyś zadowolonego Polaka tuż po świętach, rozkosznie rozprawiającego o minionych dniach z błogim pokojem w sercu? A może po prostu nie potrafimy rodzinnie wypoczywać. Czas spojrzeć prawdzie w oczy - przeprowadzić prostą ankietę poświąteczną wśród grona swoich znajomych i zorientować się, jak naprawdę wygląda "rodzinna atmosfera świąt" w przeciętnym domu. Nie zapominajcie też dopytać o porządki, kulinaria oraz choinkę. Zapewne okaże się, że stół suto zastawiony, choinka bajecznie upstrzona, a ludzie wkurwieni, marudni i zniechęceni. A Ci, co samotnie spędzali te święta to już w ogóle pewnie ani stołu, ani stroika, ani atmosfery - bo dla kogo niby... Wszystkim potrzebne do wszystkiego oklaski, nikt niczego dla siebie nie robi, choć wszystko robi tylko dlatego, że sam czuje taką potrzebę. Nie lubimy sprzątać na święta, gotować godzinami, leżeć po kolacji z obolałymi brzuchami, jeździć od ciotki do ciotki... Ale to wcale nam nie przeszkadza, by w ten właśnie sposób WYPOCZYWAĆ co roku w święta. Nie ma to jak spożytkowanie wyjątkowych świąt na wyjątkowo uciążliwe czynności. Lepiej już zrobią ci, co wyjadą do Austrii na narty i w ogóle przeoczą urodziny ziomka Jezusa - oni chociaż odpoczną od rutyny świątecznej i przy odrobinie pecha załapią się na jakieś dłuższe L4 ;) Dobrze, że w tym roku nie było śniegu na Wigilię - Polacy mieli na co narzekać, choć gdyby był, to też można by na niego pogrzmieć. Wybaczcie mi, ale po kilku latach znam już na pamięć wszystkie te lamenty i dziwi mnie niezmiernie, że nikt jeszcze nic z tym nie zrobił, nie zmienił niczego, skoro wszystkim to tak straszliwie doskwiera. Zauważyłam jednakże pewną zależność: otóż najbardziej narzekać zdają się te najbrzydsze ropuchy kuchenne, które nie czują się ani piękne, ani potrzebne i choć czasy kapitalizmu zmusiły je do opuszczenia swoich domowych pieczar, ich najważniejszą i najbardziej znienawidzoną misją pozostaje misja utrzymywania ogniska domowego przy względnym życiu. Widać te bardziej zadbane mają krasnoludki na podorędziu, albo po prostu ogólnie bardziej ogarniają temat i oduczyły się smęcić, bo to źle wpływa na linię zmarszczek.
Tym czasem wracając do samotności... Ze zdziwieniem ją odkryłam tuż u swego boku. Jest jak żona, którą trzeba poznać, dotrzeć się i pokochać na wieczność. Możemy bowiem od niej uciekać, ignorować ją, rozwodzić się z nią, procesować, zagłuszać radiem i co tylko wymyślimy. Jednak nie ma wierniejszej partnerki - do grobowej deski zawsze najbliżej, cierpliwie w naszym cieniu, czekająca na dogodny moment by podjąć niemy dialog. Co prawda zdążyłam się nią jedynie zachłysnąć, dostrzec jej sylwetkę... Wiem jednak chcę poznać się z nią bliżej i że nie będzie to znajomość rodem z bajki o królewnie i księciu. Zauważyłam też, że przeciętny człowiek, idący normalną linią rozwoju nie ma żadnej sposobności, by jej doświadczyć w całej jej okazałości - najpierw rodzina, później szkoła, akademiki i mieszkania studenckie, a na koniec własna rodzina... A samotność. Niektórzy mają jej w nadmiarze - lub też od początku nie wiedzą co z nią zrobić. Inni za nią tęsknią, choć się jej przeraźliwie boją. Jedno jest pewne - zetknięcia z nią nie da się opisać, ponieważ istnieje ona jedynie jako indywidualne, duchowe doświadczenie. Jej obecność pozwoliła mi wychwycić kilka ciekawych sposobów na rozładowanie napięcia emocjonalnego, stosowanych przeze mnie nagminnie na co dzień, kiedy otaczają mnie zewsząd ludzie - GADANIE. Cokolwiek by nie wywołało u mnie poruszenia - natychmiast chcę to wypowiedzieć. Jeśli nie ma nikogo - mówię do siebie - w myślach czy na głos - to bez znaczenia. Zauważyłam też jak ciężko mi się skupić i zauważyć rozproszenie uwagi, gdy tylko ktokolwiek przebywa choćby w drogim pokoju. Kilka iluzorycznych zabezpieczeń, że wszystko pod kontrolą oraz jak bardzo różniłabym się od siebie teraz, gdybym żyła na pustyni. To zadziwiające, ile można dowiedzieć się od pustki i jak mało wie się o sobie, dopóki nie zostaniemy sami ze sobą. Samotność jest jak narzędzie - w rękach dobrego rzemieślnika może tchnąć życie w martwy kawałek materii i złożyć w całość to, co do tej pory wydawało się bezużyteczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz