wtorek, 16 lipca 2013

O konfliktach i wojnie z punktu widzenia trzeciego pokolenia

     Zanurzam się w ciszę z oka mojego mieszkanka. Widok na ulicę z lotu wróbla (pierwsze piętro). Liście drżą na wietrze, a ja wreszcie rozumiem i daję się im zahipnotyzować. Migocą chaotycznie, dając znak o poruszeniu się niewidzialnego. W dole trawa rośnie.. sama - jak to słusznie zauważył Osho. Jakiś pan przejeżdża na rowerze tak po prostu... Ulice, które nie spłynęły nigdy krwią, przemierzają błogosławione matki i te, które już poczęły. Rozmawiają - ciekawe o czym? Ale chyba nie widzą rzeki ani nie słyszą ptaków, zanurzone bez reszty w zwyczajności. Spokoju nie widać, dopóki nie nastanie niepokój...Spkój nie lubi rzucać się w oczy. O czym rozmawiają? Może sąsiad ją znowu zdenerwował, albo koleżanka puściła plotkę i rozeszło się po wiosce wstydliwe "coś". Może ma problemy z zatwardzeniem z powodu zaawansowanej ciąży, a może ciąży jej ogólnie sytuacja życiowa na każdym z frontów - mąż nie dość czuły, kiepskie filmy w TV, za drogi płyn do płukania i inwazja komarów. Znam to - od dawna z niechęcią obserwuję przerośnięte paznokcie u moich stóp. Niedawno zebrałam się w sobie i oporządziłam dłonie, ale do nóg jeszcze daleka droga. Trzeba iść umyć naczynia i posprzątać pokój, okna dachowe doprowadzić do stanu używalności po remoncie... A za oknem niebo i muchy, uporczywie dobijające się do mieszkania przez wymytą, niewidzialną szybę.
    Tym czasem rzeka w dole lśni jak z najdroższej sercu baśni. I niby tylko ten kontener na ciuchy, obok sentymentalnego, starowiejskiego przystanku, taki niepasujący do reszty, ale przecież tu stoi. Jak coś, co jest, może nie pasować do reszty? Może nie pasować do moich wyobrażeń, preferencji, przyzwyczajeń, wspomnień czy oczekiwań. Ale czy coś może tak po prostu nie pasować? Owszem, może zaburzać przepływ chi, razić na tle krajobrazu, nie wpisywać się w architekturę, ale "nie pasować"? Ogarniam więc ten sam krajobraz, nie wykluczając kontenera. Wreszcie pasuje, a ja nie tracę energii na wypychanie go ze świadomości - wszak zajmuje centralne miejsce w polu widzenia. Przypomina, że to już grubo po 2000 roku i że nawet na wieś wdziera się globalizacja i trzeba będzie wszystko dokładniej badać, bo coraz więcej pochodzi od kultury, a coraz mniej z natury.
    
     Zaszyłam się na wsi, w domu rodziców (a raczej mojej mamy, ponieważ moja rodzina zalicza się do popularnego nurtu matriarchalnych ognisk domowych), aby odnaleźć się w cisz zamglonych pól i stawów. Zawsze, gdy spadała gwiazda i dziadek mówił: "Teraz szybko, pomyśl sobie życzenie" - od kiedy dostałam upragnione rolki - zawsze prosiłam o szczęście. Chciałam być szczęśliwym człowiekiem - w zdrowiu i chorobie, bogatym czy biednym... Dziś, gdy oceniam wyniki moich życiowych zmagań, ze zdumieniem stwierdzam, że jestem szczęśliwym, zagubionym i targanym wewnętrznymi konfliktami człowiekiem, w spokojnym kraju, z dala od gangów, haraczy i politycznych pyskówek.
     Nie dziwi mnie to odkrycie - rozglądam się i widzę moją najbliższą rodzinę, tonącą w waśniach i szepczącą przeciwko sobie niezliczone ilości zarzutów, które ujrzą światło dzienne jedynie w postaci skumulowanej energii, nastawionej anty-komuś. Przytoczę tu kilka świeżynek, żeby nie było, że dramatyzuję i ubarwiam ;)

KONFLIKT I
Kłótnia o sweter
Wracam z urlopu. Po 2 tygodniach nieobecności w domu, spodziewam się zastać w miarę znośną i oczyszczoną na zasadzie sedymentacji atmosferę ogniska domowego. Tym czasem już w progu zauważam złowrogie zerkania zza firanki w moim kierunku. "Co jest, czy ich gniew nigdy nie śpi?". Wchodzę, czujna niczym gazela i zdystansowana niczym lew. Gadka-szmatka i wreszcie się dowiaduję, że zniszczyłam sweter cioci. No tak - wyprany  w zbyt dużej temperaturze miał prawo się rozwlec. Może odkupię - NIE! Przepraszam, nie umiem jeszcze dobrze obsługiwać pralki i nie znam się na praniu wszystkiego - CO MNIE TO OBCHODZI! No dobra, ale ostatecznie chyba nic się nie stało strasznego - SUGERUJESZ, ŻE MOJE CIUCHY TO NIC NIE WARTE SZMATY?!.... Tutaj ja się już zdenerwowałam i koniec - nie gadam z wiecznie niezadowolonymi z żadnego rozwiązania krewnymi, którzy za udane rozstrzygnięcie konfliktu uznają jedynie poniżenie i upokorzenie, w miejsce konstruktywnych wniosków i zadośćuczynienia.

KONFLIKT II 
W obronie życia
Mój pies ma kojec, w którym przez godzinę w ciągu dnia cień jest tylko w budzie. Pewnego dnia upał jak diabli! Mój pies dostał udaru cieplnego (na szczęście zwierzak przeżył i ma już solidne zadaszenie). Poinformowana wcześniej o całym zajściu zgryźliwym smsem od troskliwej mamy, (która wreszcie znalazła realny dowód mojej potworności - celowe i zamierzone znęcanie się nad zwierzętami) przychodzę do domu. Oczywiście nie mogę skupić się na współczuciu i zrozumieniu szeregu mylnych wyobrażeń, które doprowadziły do narażenia życia Dedala, ponieważ mama postanowiła, że zemści się na swoim mężu. Odprawia więc scenę z serii: "Widzisz jaką jesteś nieodpowiedzialną gówniarą", by na końcu rozpocząć swój ulubiony spektakl pt.: "A do tego ten twój ojczulek to jebany skurwiel..." gdyż zbudzony i "poproszony" o zrobienie NATYCHMIAST zadaszenia, odpowiedział "A co mnie to obchodzi - nie mój pies". Idę do psa, nieporuszona ich przedstawieniami. Czeka na mnie, jak gdyby nigdy nic - no może ma troszkę mniej energii - podskakuje i poszczekuje. "Mój Pieszczoszku, czy wiesz, z dziś o mały włos nie zginąłeś i że dołożyłam się do tego całym możliwym zaniedbaniem z mojej strony?" "Ałuułułuuu...!! Huraaa! Idziemy na spacer!"
 Za to kochałam od dziecka psy - niezdolne do zawiści, okrutnej zazdrości, podejrzliwości i manipulacji winą - kochające i ufające, że nawet jeśli bolało, to przecież nie celowo...

KONFLIKT III
Przyjeżdża mój brat - nastawiona przez kochającą mamę maszyna do dewastacji mojego poczucia własnej wartości i godności. Myślę sobie - tym razem wyjaśnimy sobie wszystko w obecności mamy. Ze zdumieniem odkrywam, że celem konfliktu nie jest porozumienie, a jedynie dewastacja, spustoszenie i mająca czekać na końcu tej barbarzyńskiej metody satysfakcja. Ale spokojnie i świadomie podejmuję dialog, starając się utrzymać charakter wymiany zdań w miejsce monodramy zarówno z jego, jak i mojej strony. Mama siedzi i z niekrytą dumą obserwuje jak jej osobista tresura rodzi owoce w konflikcie syn-córka, a raczej obrońca-strenczycielka. Kiedy wszystko, co powiedziałam uległo należytej bagatelizacji, natomiast każde możliwe niedociągnięcie przedstawione zostało niczym zbrodnia na ludzkości, zrozumiałam pewne oczywiste fakty, których istnienia do tej pory nie dopuszczałam do siebie. Dodatkowo mój brat utrzymuje, że istnieje w jego pamięci pewne zdarzenie, którego nie zamierza przytaczać, a które już po wiek wieków będzie w jego umyśle świadczyć na moją niekorzyść. Zrozumiałam, że nie mam szans na osiągnięcie porozumienia, ustalenie zasad rozejmu, ponieważ człowiek ma prawo zdecydować, że będzie nienawidzić i nikt mu tego nie może zabronić. Sam Stwórca wyposażył nas w ten przywilej, a my chętnie z niego korzystamy... Szkoda więc moich starań na próby oczyszczenia siebie z zarzutów, gdyż jeśli jest wola nienawiści i zniszczenia, argumenty mogą tańczyć tylko w rytm bębnów wojennych.

     Reasumując - jestem świadkiem wojny domowej, której energia i logika nie różni się wiele od tej, która towarzyszyła ludobójstwu w Rwandzie czy na Ukrainie. Fakt, że nikt jeszcze nie zginął podczas potyczek, może satysfakcjonować tylko nieczułe jednostki, stojące na szczycie hierarchii rodzinnej, którym względnie nic nie zagraża (niczym głowie państwa, chronionej przez wojsko). Tym czasem giną marzenia, masowo morduje się możliwości i pozytywne nastawienie, wyobrażenia  o innych kreowane są przez wojenną propagandę, wizyty dyplomatyczne mają w rzeczywistości na celu "ustawienie i podporządkowanie" zdehumanizowanych jednostek, stojącym niżej w hierarchii. Krew w piach... ale wszystko jest w porządku, póki nie jest to ich krew. Siedzę tu i całą sobą odczuwam negatywne skutki tych wyimaginowanych, a jakże realnych zarazem konfliktów. Jestem eksterminowaną mniejszością, która gotowa jest już samodzielnie wyjść na łowy i mordować z nieporównywalną swoim oprawcą wyobraźnią nienawiści - czeka tylko na sprzyjające okoliczności.
    Tym czasem dookoła życie rozkwitło i wydaje owoce - mamy pełnię lata. Skąd - pytam nieustannie - taki obrót spraw, brak świadomości i dążenie do krzywdy? Skąd taktyka podstępnego ofiarowywania siebie, by później napędzić konflikt postawą ofiary, złożonej z siebie na rzekomym ołtarzu szyderców? Przecież nic się nie dzieje - żyjemy w czasach POKOJU i względnego dobrobytu. Nasze oczy nie oglądały scen bezgranicznego okrucieństwa, zatwardziałości i bezduszności, a jednak... Okazało się, że to wszystko jest w nas i od zawsze było... Z pokolenia na pokolenie, demoniczne pozostałości dziecięcego, bezsilnego egocentryzmu w rękach rosłych tytanów i decydujących o losach innych - od wielkich i możnych tego świata, po rodziców swoich dzieci, na starszym rodzeństwie i właścicielach niemych misiów kończąc. A jednak są gdzieś całe społeczności - zdrowe i zrównoważone. Co więc nas ostatecznie przerosło, że jako cywilizacja nie poradziliśmy sobie ze swoją naturą, przenosząc sceny agresji z pola bitwy na pielesze rodzinne i na odwrót?
     Tym czasem wojna trwa - tu w moim domu i na całym świecie. Giełda, sąsiedzi, korty tenisowe, olimpiady, kibice i celebryci... Rywalizacja odebrała nam rozum i zatrzasnęła drzwi do pokoju duszy. Nawet wolność seksualna nam już nie pomoże, gdyż intymność stanie się kolejną areną dla tych samych dantejskich scen. Takie jest życie - wreszcie rozumiem. Jeśli człowiek morduje przez cały dzień ludzi, nie dziwi mnie matka, ograniczająca szczęście i potencjał własnego dziecka, ani tym bardziej dziecko bezdusznie pasożytujące na swoich rodzicach. Stan wojenny panuje wszędzie, jednocześnie z powszechnym brakiem zgody na klęskę i śmierć.
     Jak więc wojna może nie pasować? Ona po prostu jest wszędzie, a początek ma zawsze w ludzkim sercu. Trawa zaś wszędzie rośnie jednakowo - do wzrostu potrzebując wilgoci. Nie pogardzi łzą czy krwią. Ludzie powstają przeciwko sobie każdego dnia, na każdym rogu, a natura biernie wzrasta w tym czasie, przechodzi obok, zatacza kolejny cykl życia. Rozglądam się i widzę wokół  tajemnice, prawdy, rozczarowania, ograniczenia i możliwości. Pozorny spokój i kaskadę wydarzeń, następujących po sobie w różnych cyklach... Co być musi, a czego można uniknąć, co podlega naszym wpływom, co zaś nieodwołalnie nas doświadczy i wyrzeźbi kolejną rysę w krysztale serca... Nie wiem. Życie - wielka tajemnica, potężny eksperyment samego Boga, którego wyniku nie sposób przewidzieć. My jak te szczury - nieświadome swojej nikłości, walczące o przetrwanie - chyba, ze nauczy się nas inaczej. Kim trzeba być, żeby uświadomić sobie wszystko, czego doświadczyliśmy? Jak obiecującym trzeba być uczniem, by zasłużyć sobie na mistrza, który wyprowadzi nas z laboratoryjnych  klatek i labiryntów wprost pod rozgwieżdżone niebo, gdzie w każdej chwili będziemy mogli zginąć w szponach dzikiego ptactwa lub gardle naziemnych drapieżców?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz