Niedawno odeszli moi dwaj dziadkowie. Obydwaj jednego dnia, dokładnie po upływie 12 godzin. Nie żebym doszukiwała się tu jakiś niewiarygodnych powiązań - nie widzę sensu w robieniu z tego sensacji czy atrakcji turystycznej. Jednak zastanawiający jest fakt, że obydwaj schorowani już ludzie odeszli po sobie w tak pozornie ważnych okolicznościach, za jaki uznaję motyw czasoprzestrzennej dokładności i znamienną odległość czasu. Nie piszę, że ich straciłam, ponieważ w pewnym sensie byliśmy sobie zupełnie obcy. Ja - wnuczka obarczona krzyżem dziadkowych oczekiwań i wnuczkowych powinności, poddałam się zupełnie już dawno temu, kiedy po kolejnych powrotach zastawałam zamkniętych na życie, starszych, niewiele rozumiejących ludzi, z którymi łączyły mnie bardziej lub mniej radosne wspomnienia sprzed wielu, wielu lat. Sama też przyznaję skruszonym sercem, że nie otwierałam się przed nimi ani chętnie, ani często... Zastanawiam się, czy kiedykolwiek widzieli mnie, a nie tą, którą udawałam - za którą, jak mi się wydawało, powinnam uchodzić. Potwornie zagubiona, mała dziewczynka, udająca dorastającą istotę ludzką, podejmująca z ukrytym przerażeniem kolejne funkcje i odpowiedzialności, właściwe dorosłym ludziom. U Władka na kolejnych spotkaniach padały mgliste fakty i obronne przekonania. Coraz słabiej szły nam rozmowy. On nie pytał, ja oglądałam telewizję, czasem próbując zabawić go odgrzewanym poruszeniem mojej niedojrzałej istoty, chowanej skrzętnie przed każdą wizytą w odmętach osobowości, wytworzonej na pokaz. Nawarstwione uprzedzenia natomiast budowały nieprzenikniony mur w starzejącym się umyśle Antoniego - dziadka, z którym... zbierałam ślimaki, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły. Na długo przed jego śmiercią opłakałam należycie utratę przyjaciela dziecięcych lat, nastawionego przeciwko mnie przez autorytarną babcię, która nie mogła się pogodzić z niezależnością najmłodszej wnusi. Później już nie wracałam stricte do niego, on zaś mijał mnie w maleńkim domku jednorodzinnym niczym obcą sobie, a nawet wrogą postać. Rzucałam mu wtedy pretensjonalne: "Dzień dobry", a on udawał, choć do dziś nie wiem przed kim, że mnie nie zauważył wcześniej i pośpiesznie wychodząc mamrotał pod nosem kilkakrotnie odpowiedź. Z czasem zaczęło mi to sprawiać satysfakcję: "Spójrz, kogo pozostawiłaś za sobą! Mało znasz innych takich głupców, jak ci najbliżej z Tobą spokrewnieni." - myślałam sobie w duchu. Chciałam wyrwać go zupełnie z serca, ale to oznaczałoby utratę najcenniejszych wspomnień życia. Czekałam więc na moment, aż ożyje na nowo i wtedy ponownie się spotkamy. W listopadzie dostał masywnego udaru. W ramach potrzeby odbycia pilnej konsultacji endokrynologicznej odwiedziłam jego szpitalne łóżko. Leżał taki bezbronny jak dziecko, którym byłam kiedyś u jego boku. Nie widziałam go takiego już dawno: słabego i otwartego na obecność - prostą i bezpretensjonalną. Nie był sam. Jego córki i żona były z nim w tej chorobie, ale jakieś takie zabiegane i choć spokorniałe, to chyba nie do końca obecne. Podeszłam i złapałam jego dużą, spracowaną i cieplutką dłoń. To był mój kochany dziadunio od ślimaków. Bardzo łatwo przyszło mi odezwać się do niego sprzed lat, czułymi i szczerymi słowami, które nie spotkały się z żadnym oporem z jego strony. Chwila ta trwała niczym pierwszy od dawna pocałunek, złożony na ustach dawno niewidzianego oblubieńca (przepraszam za te wzniosłe patetyczne zwroty, ale nie potrafię inaczej tego nazwać). I tylko tez wzrok moich krewnych, sugerujący, że nie pomoże tu ckliwa obecność, jeśli natychmiast supersprawnie nie zmienimy pampersa... "Beznadzieja" - krzyczała we mnie zbuntowana potajemnie od lat nastolatka, ale fakt był oczywisty - należało go wymienić.
Szkoda, że sprawność w naszej rodzinie nigdy nie szła w parze z wrażliwością na drugiego człowieka - zawsze na drodze do celu cierpieli bliscy, stojący niżej w hierarchii stada. Dzięki temu jestem dziś twarda - tak twarda, że nie czuję bólu i obchodzę się sama z sobą jak z porzuconym przy drodze kamieniem, który przeszkadzał zbożu, więc odgrodzono nim od niechcenia miedzę. Taka niepotrzebna, ale zmyślnie wykorzystana, nieurodzajna kruszyna. Nie znam litości dla siebie samej, bo w oczach współbraci nigdy na nią nie zasługiwałam. Wiem jak to brzmi - trochę przejaskrawione, ale zajebiście boli nawet po wielu, wielu latach. Dzieci nie powinny dorastać w atmosferze skrajnego niezrozumienia i bagatelizacji ich potrzeb emocjonalnych.
Kiedyś w moim życiu tak pięknie świeciło słońce - dziś już nie pamiętam, jak to jest wierzyć ślepo, że mimo wszystko kiedyś zasłuży się na miłość, jak cała reszta stworzenia, objawiająca się w pełni glorii każdego poranka. Tak chciałam być jej częścią - wespół weselić się z życiem. Teraz rozumiem, że cały czas byłam jej siostrą. Wielka słodycz przepływała przeze mnie z jej źródeł - ale coś we mnie dawno już przestało czuć tą euforię i ciekawość pozbawioną lęku. Mówią mi: "Przestań wspominać, przecież nie jesteś już dzieckiem. Jesteś odpowiedzialną osobą", ale oni nie wiedzą, że się mylą. Odpowiedzialność nigdy mnie nie przerażała - wystarczyło mnie jej nauczyć. Przerażała mnie niezrozumiała agresja psychiczna, której nigdy nie mogłam uniknąć, choćbym nie wiem jak się starała. Nie mając się kogo spytać, o co im wszystkim chodzi, sama w sobie próbowałam odgadnąć. Tym czasem lęk narastał pod naporem coraz silniejszych razów. Teraz wiedza, że to oni sobie cały czas ze sobą nie radzili, wydaje się zupełnie nieprzydatna. Jestem na wpółmartwa i nie wiem jak powrócić do pełni życia. Ci sami, cieszący się z pierwszych kroków rodzice, potrafili odrzucić momentalnie dziecko, bo stłukło wazon, ucząc się biegać! To boli! Nie rozumiecie, że wasz przejściowy, niekontrolowany gniew boli, jak nigdy niekończące się gradobicie! I to jeszcze tak często powracający... Gówno mnie obchodzi, że się nie wyspaliście. Trzeba było pomyśleć o waszych niezaradnościach zanim spłodziliście sobie zabawkę - opiekuna na starość. Udawanie, że jesteście obecnymi, kochającymi i chcącymi dobra waszych dzieci rodzicami, nie wystarczy nikomu, poza wami samymi. I nie chcę tu słyszeć obrońców, że swoimi żałosnymi wywodami, że życie jest ciężkie, że każdy ma granice wytrzymałości... Już dość! Każdy ma granice wytrzymałości - moje były naruszane wielokrotnie pod pretekstem dobra rodziny, majątku, opinii publicznej, a nawet mojego własnego. Tak naprawdę, to wy jechaliście po bandzie, a ja byłam waszym amortyzatorem, workiem treningowym. Ale teraz role się zamieniły. Pokażę wam, gdzie leżą wasze granice wytrzymałości - poruszę każdą wyrządzoną mi nieprawość i zażądam raportu z waszej świadomości w momencie czynienia jej. Wydaje mi się bowiem, że byliście totalnie nieświadomi skutków podjętych działań, bo wygodniej wam było żyć w przeświadczeniu nieomylności waszych metod wychowawczych. Dlatego też nigdy nie liczyliście się podczas ich stosowania z moimi odczuciami - wtedy musielibyście się wysilić i poszukać kompromisu... A po co szukać kompromisu z robakiem, skoro łatwiej i szybciej go zdeptać!
A wracając do dziadków: czekałam cierpliwie na moment, kiedy ożyją, choćby na chwilę przed śmiercią. Nie zdążyłam pożegnać się z Antkiem. Nim dotarłam do domu, Władek też już nie żył. Ten drugi nie pogodził się z niedołężnością swoich wnuków, którzy na ostatnie lata jego życia, porzucili jego i babcię na pastwę samotności w małym mieszkanku, z dala od wszystkich. Usiadłam w jego fotelu i chwilę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że starał się, tylko że nie wiedział jak, bo relacja nigdy nie była celem jego życia. Nie obronił nas - swoich wnucząt - przed rodowymi waśniami. Bezczynnie patrzył jak kilka głupich bab szamocze się za naszym pośrednictwem o wyimaginowaną wyższość. Już chociaż wiem, po kim mój ojciec jest taki nieobecny i nieużyteczny. Byłam przy nim mimo wszystko - potrzebowałam, by się przebudził. Potrzebowałam go obecnego i czynnego, jako obrońcę i powiernika moich dziecięcych niedomagań i bólu. Nie było nikogo - ani ojca ani dziadka. Jestem pewna, że teraz zrozumieli już na wieki - dlatego nie śnią mi się po nocach z pretensjami. Ratowałam siebie, kiedy poczułam, że tonę, a cała reszta może mnie tylko ściągnąć na dno. Dziś z trudem wzrastam. Odkrywam bolesne kłamstwa, którymi karmiono mnie za dawnych lat, a w które musiałam uwierzyć na słowo, aby przetrwać do czasów niezależności finansowej. Na szczęście nie cała umarłam. Na dnie zachowała się nadzieja i wiara. Zasiewam ją i zbieram skromne plony. Na szczęście miłość nie jest pazerna i nie potrzebuje wiele do życia. Nie gości się tylko w zamożnych sercach. To, co zostanie po zimie, zasieję znowu, aby pomnażać bogactwa nie znane prężnemu ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz