Tak, tak... już widzę tłum znudzonych sobą matek, które dudnią złowrogo: "Gówniarze, życia nie znają! Mędrkować im się zachciało!". Nie chcę udowodnić, że byłabym lepsza. Nie uważam, że macierzyństwo to filozoficzna zagadka Sfinksa. Ja po prostu sama miałam kiedyś matkę (i żyje ona nadal, ale to inna historia), a może raczej ona miała mnie. Mam też wielkiego psa, również w pewien sposób skrzywdzonego przez życie, którego życiowa ścieżka przecięła się z moją i teraz wspólnie próbujemy sobie z sobą jakoś poradzić... Dlatego, żeby nie nadwyrężać cierpliwości poczciwych matko-polek, będę odnosiła się bezpośrednio do mojego psio-macierzyństwa oraz pośrednio do macierzyństwa od strony dziecka.
Nie chciałam być jak Osho - stwierdzić, że to zbyt trudna sprawa i pozostawić ją innym. Nie chciałam się łudzić, że wiem lepiej, niż moi rodzice, jak sobie radzić z niespełnionymi oczekiwaniami, próbą zawłaszczenia cudzej istoty czy zakłopotaniem z serii "Co ludzie powiedzą". Miałam kiedyś przyjaciela - nazywał się Baster. Był to mieszaniec owczarka niemieckiego z rottweilerem - ot czarny, krępy, średniej wielkości psiak. Pamiętam - mama kazała brać z miotu tego najcharakterniejszego, co warczy przy misce. Wzięliśmy. Byłam wtedy w gimnazjum. Trzymałam go na rękach i chciałam przeżyć z nim wiele niezapomnianych przygód. W rodzinie zachwyt - do drugiego szczocha na chodnik. Później już tylko buda i łańcuch - bo nieokrzesany. Ja zajęłam się swoim zalęknionym, niechcianym sercem. Basterem już nie miał się kto zająć. Po 6 latach totalnej izolacji psychospołecznej (nie liczę nieudolnych prób pogłaskania szamoczącej się na łańcuchu czarnej bestii, która wyrywała kołki z ziemi, którym krowa nie dawała rady...) nagle zaskoczenie, szok, konspiracja - pies ugryzł babcię, która go karmiła dwa razy dziennie, zaspokajając w ten sposób rzekomo wszystkie jego potrzeby. Może trzeba go uśpić? Kiedy to usłyszałam, zrozumiałam, że trzeba działać od zaraz - relacja nie poczeka niczym projekt architektoniczny na lepsze czasy. Ona żyje, nawet, gdy umiera z powodu ignorancji. Spacery - najpierw w dzień po polach. Okazał się bardzo pojętnym uczniem - zawsze przy nodze, nawet bez smyczy. Bał się wszystkiego, od czego nie oddzielała go siatka. Pomagałam mu zrozumieć, że nie musi się bać, choć sama nie wiedziałam, jak mu pomóc. Później pierwszy spacer do miasta i przerażenie ruchomą kładką. Pokonaliśmy razem wiele wspólnych barier. Ból i wstyd z powodu pogryzienia. Pytanie bez odpowiedzi: Dlaczego mi to zrobił? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi... Później kupiłam książkę o pozytywnym szkoleniu. Wkurzały mnie te opowieści o domowych pupilkach, dopieszczanych przez właścicieli. Dzielnie jednak próbowałam zrozumieć, że to ja mam problem z niedoborem czasu, bez którego nie ma mowy o relacji. Jednak mój pies miał wiele problemów, o których nie wspominano w cukierkowych opowieściach o nauczaniu wytwornych sztuczek.
Przełomem był wyjazd do Świnoujścia, gdzie moja kumpela pokazała mi "Zaklinacza psów". Codziennie oglądałyśmy każdy odcinek, w przerwach chodząc na spacery brzegiem morza. Wróciłam do domu i natychmiast rozpoczęłam treningi - chyba bardziej samej siebie, niż psa. Nie był trudny w ułożeniu. Potrzebował jasnych, zrozumiałych komunikatów i obecności. Sam się podporządkowywał. W pół roku osiągnęliśmy poziom zrozumienia, jakiego nie dały nam trzy lata pozytywnych podchodów. Może za rzadko się widywaliśmy, ale co to były za spotkania...
Był wspaniały - do domu wracałam co tydzień na studiach, bo wiedziałam, że czeka na spacer. Razem uciekaliśmy w polny mrok przed problemami społecznie pospolitymi. Poznaliśmy wszystkie możliwe gwiazdozbiory oraz uciekaliśmy przed kulami kłusowników. Goniliśmy ważki i tarzaliśmy się na polnych drogach. Odkrywaliśmy tajemnice ognistej łuny za torowiskiem - co było strasznie ekscytujące! Ja śpiewałam na całe gardło, a on swoją obecnością dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Tyle radości, rechotów no i troski, kiedy przeskoczył rzez rów i skręcił sobie łapę. Nie było, że płaszcz, że ładne buty (lubiłam chodzić z nim ekstremalnie elegancko ubrana polnymi dróżkami - ceniłam sobie jego towarzystwo ponad wszystkie inne) - wiedziałam, że niczego nie odżałuję, by ratować mojego psiaka i dotaszczyć go kilka kilometrów do domu. Leżał nieruchomo, a ja pozostawiłam w tyle swoje zgorzkniałe ego, by być przy nim. Strasznie fajny kompan! Zero szpanu - tylko obecność. Planowałam dla nas przygodę wielką i donośną - chciałam mu pokazać kawał świata. Temu zalęknionemu burkowi z podwórka, który dla krewnych dalej był bezlitosnym mordercą z piekła rodem, dla mnie zaś najbliższym towarzyszem doli i niedoli. Uwielbiałam patrzeć jak idzie przede mną. Chciałam zobaczyć go na górskim szlaku. Niestety szybko zaczął podupadać na zdrowiu. Bóle stawów sprawiły, że musiałam skracać nasze wielogodzinne wędrówki do krótszych spacerów. Postanowiłam wyruszyć sama. Wróciłam do domu po kilka rzeczy - on czekał jak zwykle przy bramce. Nie był nachalny - po prostu patrzył i czekał. Tym jednak razem babcia znowu wkurwiła mnie straszliwie swoimi władczymi dyrektywami. Z 40-stopniową gorączką w 10 minut spakowałam się i wyruszyłam na tajemniczą wyprawę. Patrzył jak odchodzę, spokojny i radosny, dopóki nie zniknęłam za zakrętem szosy. Nie miałam głowy dla niego, zaprzątnięta swoim obolałym ego, nawet nie zawołałam na niego, nie pogłaskałam.
Dwa dni później telefon z domu - Baster nie żyje. Właśnie schodziłam z kopca Popiełuszki w Krakowie. Odczułam krótkie dławienie w klatce piersiowej, później łzy - spojrzałam na kotlinę poniżej, kilka wzniesień i przypomniałam sobie, jak dobrze nam było i że przecież od dwóch lat ani razu nie uniosłam na niego głosu. Jaki pewny siebie się stał w porównaniu do początków i nie było nic ponad to, co sobie zdążyliśmy dać - relacja bez oczekiwań. Później już tylko radość, że byliśmy dla siebie i staraliśmy się w swojej obecności o drugą stronę.
Rok później Gotye z piosenką Bronte - strzał w dziesiątkę. To byłam ja i mój Baster - burek z podwórka, którego gotowa byłam zabrać ze sobą na studia, wyprawę i spacery po nocach. Płakałam - nie - ryczałam pół dnia - wreszcie. Odczułam ogromną ulgę. Chyba do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny był dla mnie kontakt z nim.
Zrobiłam w sercu miejsce na kolejne stworzenie, teraz już na całego ze mną. Przygarnęłam Dedala - biszkoptową Akitę Inu po przejściach. Charakterny samiec, ponoć agresywny. Dobra, miałam już do czynienia z agresją. Dopiero później zrozumiałam różnicę pomiędzy psią bojaźnią a dominacją. Było zajebiście trudno - gdy pierwszego dnia zabił kunę (która darła się na chwilę przed śmiercią jak dziecko obdzierane ze skóry), kiedy mnie pogryzł w walce o łóżko, kiedy pogryzł mnie przez przypadek i mama zobaczyła krew na spodniach, kiedy zaatakował moją współlokatorkę i dobrego kumpla. Kiedy stawał dęba za każdym razem, gdy mijały nas miastowe pieski kanap(k)owe i gdy doskoczył do dziecka, które niosło w ręku ciastko. Kiedy wylądowałam na środku chodnika na plecach, rozdzielając go z małym prowodyrem starcia i gdy nie umiałam powiedzieć znajomym i rodzinie, dlaczego go nie oddam. Kiedy lenił się i trzeba było sprzątać trzy razy dziennie oraz gdy zesrał się na środku zatłoczonego placu przed Halą 100-lecia, a ja zgubiłam jedyny woreczek. Dziś sobie myślę, że to było totalne szaleństwo: wziąć wielką bestię po przejściach do studenckiej norki. Szczerze - nie wiem, czy zdecydowałabym się na niego ponownie (być może działa tu prawo psychologiczne, traktujące o włożonym w to przedsięwzięcie trudzie), jednak wiem, że uczę się bardzo wiele, starając się być przy nim - przed i po okresie, gdy słońce i deszcz, załamka, ostre zatrucie czy dwa etaty.
Jest cwany - nie stara się ponad normę. To ja muszę dorastać, bo on nie ma w tym interesu - no chyba że odpowiednio zaaranżuję ćwiczenie. Nauczyłam się nawet trochę bycia czułym i czujnym zarazem. Karcenia bez fochów oraz powtarzania w nieskończoność bez frustracji. Obserwuję moje zwierzę i staram się je poprawnie odczytać, bo jeśli ktoś tu ma problem, to co najwyżej ja - z sobą albo z nim - bez znaczenia. Gdy ja główkuję, on jeszcze bardziej, jak postawić na swoim. Nie mogę od niego oczekiwać litości, posłuszeństwa czy bezgranicznej wierności. Wszystko muszę sobie wywalczyć w grze z jego psią, niezależną naturą. Nie traktuję go jak ofiary - nie czynię mu ulg z powodu ciężkiej przeszłości. Choć często borykamy się z moimi lub jego zwichrowaniami. Ale cóż - mamy tylko siebie (no i ciocię Martę, ale to tylko przejściowo) i wiem, że dopóki się staram, on też będzie się uczyć.
Z czasem okazało się, że przeniosłam na niego większość karcących wizji relacji rodzic - dziecko, które zaobserwowałam w moim otoczeniu (tak, mam na myśli tu moją rodzinę głównie). Jednak on nie był tak potulny, jak ja - ostro się stawiał i czekał, aż zrozumiem i wyciągnę rękę (żeby on mógł ją złapać w paszczę i wyładować na niej swoją frustrację). Na szczęście produkują wytrzymałe zabawki dla psów tego kalibru.
Dziś na spacerze podsumowałam moje doświadczenia: macierzyństwo to nie dyscyplina, a żywa obecność. Nie tylko nakarmienie i wyprowadzenie na byle jaki spacer, a dostrzeżenie mnogości, współzależności potrzeb i harmonijne współgranie z nimi. Żeby być matką, trzeba mieć łeb jak sklep. Ja mam pracę, znajomych, zainteresowania, a on tylko mnie i mnóstwo energii. Ja wracam i mówię: "Chodźmy spać", na co on ochoczo i radośnie " A pobawisz się jeszcze ze mną?!!!!". Wstaję rano i myślę nerwowo: "Kurwa, znowu zaspałam!!", zbliżam się do drzwi wyjściowych i widzę: "Ale fajnie, że już wstałaś! A pójdziemy na trochę dłużej, niż zwykle?". Ja oglądam się za moim odjeżdżającym właśnie autobusem, a on zastanawia się pięciokrotnie na którą gałąź nasrać i uwalić sobie przy okazji kufer. Mijamy moją sąsiadkę - kiedy ona ochrzania mnie za sierść na klatce i poprzesuwane wycieraczki, on ślini się ochoczo na jej znerwicowanego teriera. Wiedziałam, że tego nie da się opisać - z psem trzeba po prostu zamieszkać. Jest on jak ciąża - obciąża organizm i wywleka na wierzch wszystkie czające się w ukryciu niedomagania organizmu człowieka. Nie jest on spełnieniem moich marzeń - jest powrotem do surrealistycznej rzeczywistości, obcej rodzicom przykładnych pociech, które istnieją tylko po to, by można było być z nich dumnym. On nie zda psiej matury, tylko dlatego, że uznam iż przyniesie mi wstyd przed sąsiadami. Nie obchodzi go, że sadzi największe kupy na podwórku i że akurat zapomniałam woreczków- sra w najbardziej niestosownych miejscach. Na moje frustracje reaguje zaskoczeniem i względnym zdziwieniem: "O co ci chodzi kobieto? Wyluzuj! Ja po prostu jestem bardziej zrównoważonym przewodnikiem stada. Czy nie możesz więc po prostu iść za mną!? Kogo ty chcesz oszukiwać?". Psa nie można kochać, ale można go zrozumieć. Dziecka można w ogóle nie starać się rozumieć i wmawiać sobie, że się je bezgranicznie kocha. Gdybym więc nie miała psa, prawdopodobnie wciąż wierzyłabym, że relacje trzeba mieć, żeby w niej być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz